Dobiegający powoli końca weekend spędziłam głównie walcząc z brakiem motywacji do czegokolwiek. Anatomia, histologia, ciężkie przedmioty, wszyscy wiedzą, że trzeba się ich uczyć na bieżąco, a przynajmniej w miarę na bieżąco, żeby w czerwcu nie obudzić się z brakami nie do odrobienia. No, ale pierwszy rok to nie tylko te 2 przedmioty. Przeważają tzw. "zapychacze", które raz ciekawe, raz przeraźliwie nudne, zajmują całkiem sporo czasu w tygodniu i od czasu do czasu wymuszają jakąś tam dodatkowa naukę w weekend.
Nadchodzący tydzień, ostatni przed Świętami, przypomina mi o analogicznym okresie w ubiegłych latach, kiedy to po spokojnym miesiącu, na ostatnie dni przed Bożym Narodzeniem, nauczyciele zapowiadali nam milion sprawdzianów i kartkówek, żeby nie wchodzić w nowy rok z zaległościami z materiałem. Tutaj jest podobnie. Jutrzejszy dzień to w ogóle jakieś combo, nieważnych, ale upierdliwych rzeczy.
Mam kolokwium z angielskiego ( i tym razem nawet coś na nie przeczytałam, o!), prezentację na historii medycyny (którą mogłam oczywiście zrobić już 2 miesiące temu, ale przecież tak fajnie robić wszystko na ostatnią chwilę...), ćwiczenia z anatomii, na które wypadało by coś umieć, albo chociaż sprawiać takie wrażenie, a mój poziom wiedzy z trójkątów i mięśni szyi jest na to, delikatnie mówiąc, niewystarczający.
No i najciekawszy punkt dnia - zaliczenie semestru z biofizyki...
Choć moja uczelnia jest jedyną, która nie ma z tego fascynującego przedmiotu egzaminu, to nadal musimy napisać test na te 51%. Test to 40 pytań jednokrotnego wyboru, więc nie najgorzej, bo przecież mogliby dać wielokrotnego jak na histologii, albo pozornie wielokrotnego jak na chemii, aleee... biofizyka to przedmiot, z którego ja, oraz jakieś 90% roku nie umie i nie wie NIC. Przy tych wszystkich rzeczach, które musiałam przez weekend ogarnąć, nie zniżyłam się nawet do przerobienia puli. Ograniczyłam się do wersji mini i pozostaje mi mieć wielką nadzieję, że to wystarczy. Jak nie to cóż, od czego są drugie terminy? Tyle, że 3 tygodnie zajęć w styczniu, zapowiada się jeszcze weselej niż nadchodzący tydzień, więc byłabym bardzo szczęśliwa mając biofizykę z głowy.
Nadchodzący tydzień, ostatni przed Świętami, przypomina mi o analogicznym okresie w ubiegłych latach, kiedy to po spokojnym miesiącu, na ostatnie dni przed Bożym Narodzeniem, nauczyciele zapowiadali nam milion sprawdzianów i kartkówek, żeby nie wchodzić w nowy rok z zaległościami z materiałem. Tutaj jest podobnie. Jutrzejszy dzień to w ogóle jakieś combo, nieważnych, ale upierdliwych rzeczy.
Mam kolokwium z angielskiego ( i tym razem nawet coś na nie przeczytałam, o!), prezentację na historii medycyny (którą mogłam oczywiście zrobić już 2 miesiące temu, ale przecież tak fajnie robić wszystko na ostatnią chwilę...), ćwiczenia z anatomii, na które wypadało by coś umieć, albo chociaż sprawiać takie wrażenie, a mój poziom wiedzy z trójkątów i mięśni szyi jest na to, delikatnie mówiąc, niewystarczający.
No i najciekawszy punkt dnia - zaliczenie semestru z biofizyki...
Choć moja uczelnia jest jedyną, która nie ma z tego fascynującego przedmiotu egzaminu, to nadal musimy napisać test na te 51%. Test to 40 pytań jednokrotnego wyboru, więc nie najgorzej, bo przecież mogliby dać wielokrotnego jak na histologii, albo pozornie wielokrotnego jak na chemii, aleee... biofizyka to przedmiot, z którego ja, oraz jakieś 90% roku nie umie i nie wie NIC. Przy tych wszystkich rzeczach, które musiałam przez weekend ogarnąć, nie zniżyłam się nawet do przerobienia puli. Ograniczyłam się do wersji mini i pozostaje mi mieć wielką nadzieję, że to wystarczy. Jak nie to cóż, od czego są drugie terminy? Tyle, że 3 tygodnie zajęć w styczniu, zapowiada się jeszcze weselej niż nadchodzący tydzień, więc byłabym bardzo szczęśliwa mając biofizykę z głowy.
Comments
Post a Comment