Ufff, najgorsza część stycznia za mną. Co prawda nie zaczynam jeszcze ferii, bo we wtorek czeka mnie zaliczenie semestru z immunologii, ale perspektywa 3 tygodni bez biochemii wystarcza mi do pełni szczęścia.
Idąc na medycynę, jak pewnie każdy, zdawałam sobie sprawę, że czekają mnie długie godziny nauki, ale jak wiadomo, teoria i praktyka to dwie zupełnie różne rzeczy.
Jasne, bywa naprawdę dużo nauki, ale to nie znaczy, że siedzimy codziennie po 5h w książkach (chociaż na pewno znajdą się i tacy ambitni). Poza tym, bez względu na to jak wiele godzin spędzi się nad książkami, jakie ilości wiedzy się pochłonie i ile człowiek przy tym narzeka, to gdy sesja się kończy, o wszystkim się zapomina i cieszy wakacjami. Później przychodzi nowy rok, nowe kolokwia i egzaminy, a zaskoczenie "o matko, ile nauki" równie wielkie jak poprzednio...
Dodatkowo, tym roku pierwszy semestr wyjątkowo nas wszystkich rozleniwił. 4 dniowy weekend robi swoje, a jak do tego jedyne sprawdzenie wiedzy, w postaci wejściówki z biochemii, wypada w środy, a pozostałe zajęcia to bezstresowe seminarki, to nietrudno sobie wyobrazić, że mimo ambitnych postanowień, nauka na bieżąco mało komu się udaje. Jakbyśmy byli zbyt mało rozleniwieni, to na zakończenie czekała nas 3 tygodniowa przerwa świąteczna, więc kiedy wróciłam w styczniu na uczelnię, nauka była ostatnią rzeczą, o której myślałam.
Po czym przyszło zderzenie z rzeczywistością i musiałam spędzić 2 tygodnie, siedząc codziennie nad książkami... jak można sobie wyobrazić, nie było to łatwe zadanie. Zdecydowanie najwięcej energii zmarnowałam na walkę z samą sobą, żeby naprawdę siedzieć i się uczyć, a nie zaglądać co 5 minut do internetu czy robić przerwę na jedzenie i drzemki. O ile nauka patomorfologii to dla mnie jako tako przyjemność (i tu pewnie prawie każdy student medycyny z innej uczelni spojrzy na mnie jak na wariatkę), tak fizjologia, szkoda słów. W związku z tym, do koła z patomorfologii podeszłam całkiem dobrze przygotowana, nie z puli, tylko faktycznie z materiału, który omawialiśmy. I tak dostałam tylko 3,5, ale uważam, że to czego się nauczyłam na trochę zostanie mi w głowie, a przecież o to chodzi, zwłaszcza że wśród obowiązującego materiału były zagadnienia, z którymi każdy przyszły lekarz będzie spotykał się na porządku dziennym - choroby bakteryjne i wirusowe, nowotwory .
Co innego materiał na kolokwium z fizjologii. Nie dość, że było go strasznie dużo, bo samych slajdów naliczyłam 817 (moja wersja powszechnego podejścia "jeszcze tylko zamiotę pustynię i siadam do nauki" :P ), to jeszcze rzeczy, które każą nam zapamiętywać są takie... bez sensu.
Jasne, może jak ktoś będzie neurochirurgiem to mu się to przyda, ale dla zwykłego śmiertelnika (czy nawet lekarza każdej innej specjalizacji) to wszystko jest raczej zbędne, nie mówiąc o tym, że tydzień po kolokwium i tak nikt tego nie będzie pamiętał. W związku z tym, nie udało mi się nawet zmusić do przeczytania wszystkich prezentacji, za to po raz pierwszy zniżyłam się do przeczytania gotowej, rozwiązanej puli, wstyd. W efekcie, na zaliczenie poszłam bardzo słabo przygotowana, z myślą, że jeśli nie zdam, to nawet lepiej, bo dzięki temu będę miała motywację, żeby przez ferie do tego zajrzeć i może jednak w końcu przyswoić jakieś informacje o układzie nerwowym.
Niestety, pech chciał, że moje wrodzone szczęście i snajperska celność pozbawiły mnie potencjalnej motywacji, udało mi się zdać. Wyniki całego roku były znacznie gorsze niż z pierwszego kolokwium, w każdej z grup nie zdało po około 10 osób, a ja znów wyszłam na niewiarygodną w swoich narzekaniach, że "ale ja naprawdę nic nie umiem". Szkoda, że w przypadku biochemii moje szczęście mi nie wystarcza. To trochę absurdalne, że fizjologia, która powinna nas uczyć o funkcjonowaniu ludzkiego organizmu i być porządnie egzekwowana, wygląda tak jak wygląda (idę nienauczona na kolokwium, a mimo to je zdaję, nie mając nawet wyrzutów sumienia, bo wiem jakich bzdur od nas wymagają i tylko z tyłu głowy mam myśl "nauka wszystkiego od zera do egzaminu to będzie piekło"), a biochemia, o której każdy lekarz, którego miałam okazję poznać, wypowiada się mniej więcej tak (no może niektórzy bez przekleństw):
jest u nas egzekwowana jakby była najważniejszym przedmiotem na studiach - cały Harper na pamięć, łącznie ze schematami i podpisami do obrazków. Żeby było jeszcze weselej, według Zakładu Biochemii, powinniśmy sami się domyślić jeśli w książce jest błąd(a jest ich sporo), więc argument "Pani doktor, ale dokładnie tak było napisane" nie ma żadnego wpływu gdy ktoś straci punkt na wejściówce...
No, ale wystarczy tego marudzenia, wszystkie kolokwia z pierwszego semestru zdane, poprawę z wejściówek z biochemii mam już za sobą, a czy cokolwiek zdałam dowiem się w przyszłym tygodniu, a teraz pozostaje mi zajrzeć do immunologii, żeby z nią też rozprawić się w pierwszym terminie i zacząć kolejne 3 tygodniowe wolne :)
Comments
Post a Comment