Wydawało mi się, że dopiero co dodawałam wpis, a tu się okazuje, że już dwa miesiące od tego czasu minęły. Blok z nefrologii udało mi się zaliczyć za pierwszym podejściem. Generalnie, w mojej połowie grupy poszło całkiem, całkiem, bo proporcje się odwróciły i tylko cztery osoby musiały poprawiać, a aż osiem zdało. Kolejnym blokiem była farmakologia kliniczna, o której mogę powiedzieć tyle,że była przeraźliwie nudno prowadzona (poza jednymi zajęciami z profesor B.) i niezbyt wymagająca. Jasne, trzeba było zrobić sobie powtórkę z zeszłego roku, żeby zdać zaliczenie, ale był to ułamek nauki na egzamin. Teoretycznie dwie osoby powinny były oblać, ale miła pani profesor postanowiła przymknąć oko na brakujący punkt i tym samym cała grupa mogła skupić się na kolejnym przedmiocie - ginekologii. W trakcie tygodnia farmakologii, jako że zajęcia trwały tylko 2h15, mieliśmy jeszcze rozpisany po nich fakultet z radiologii interwencyjnej. Podobnie jak w ubiegłym roku, był on ciekawie poprowadzony przez profesora F, trochę teorii i trochę oglądania zabiegów w roli "panelu ekspertów". Gdyby nie konieczność spędzenia najpierw co najmniej kilku lat nad klasyczną radiologią, to mogłabym nawet rozważyć interwencyjną jako potencjalną ścieżkę kariery.
Blok z ginekologii i położnictwa okazał się jak na razie najbardziej chaotycznie zorganizowanym przedmiotem na piątym roku. Nie dość, że całość rozbita jest na cztery części, odbywające się w różnych szpitalach, to jeszcze w odległych od siebie terminach. Pierwsze siedem dni ginekologii mieliśmy w październiku, a kolejne tyle czeka nas dopiero w styczniu, natomiast położnictwo rozdzielone jest na grudzień i kwiecień. Zresztą nie tylko w tej kwestii panuje zamieszanie, jeszcze większe dotyczy terminu egzaminu końcowego. Już poprzedni rok miał z tym problem, bo najpierw chciano przełożyć go z szóstego roku na piąty, później okazało się, że studenci i profesor coś się nie dogadali i obie strony były niezadowolone, więc egzamin ostatecznie odbędzie się dla nich tak jak w latach ubiegłych, na zakończenie ostatniego roku. U nas wyszło niewiele lepiej, bo w czerwcu, kiedy wszyscy mieli na głowie inne sprawy, została wrzucona ankieta na grupie roku. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że nikt nie zadbał o podanie wszystkich informacji, a parlament nie wiadomo po co wtrącił się do ustaleń, zamiast zostawić to starostom jak w przypadku wszystkich innych zaliczeń. Stanęło wtedy na tym, że większość jest za zorganizowaniem egzaminu już na piątym roku, ale gdy wyszły na jaw wszystkie fakty, w tym ilość testów, które nam się przez to skumulują, to nagle podniosły się głosy oburzenia, że ludzie jednak chcieliby to zdawać później. Profesor chyba też nie do końca może się zdecydować która opcja mu bardziej odpowiada, więc efekt podobny jak u starszego rocznika. Koniec końców, egzamin odbędzie się w tym roku, tym samym wydłużając nam sesję egzaminacyjną do połowy lipca. To tak w ramach tego, że oficjalnie od 4 roku wzwyż mamy sesję ciągłą, czyli wszystkie przedmioty powinny być zaliczane plus minus po zakończeniu zajęć przez poszczególne grupy. W związku z tym, że wymagałoby to układania większej liczby nowych pytań to Klinikom i Zakładom się nie chce, więc efekt jest jaki jest.
Same zajęcia z ginekologii też póki co nie wywarły na mnie zbyt dobrego wrażenia. Nikt nie próbował nas w żaden sposób włączyć do opieki nad pacjentem, ani umożliwić nam zdobycia jakichkolwiek praktycznych umiejętności. Choć mogłyśmy zobaczyć mnóstwo badań ginekologicznych i USG dopochwowych, to ani jeden lekarz nie zaproponował, żeby ktoś z nas spróbował coś zrobić samodzielnie. Dla mnie to nie problem, bo i tak specjalizacji tej nie będę nawet rozważać, za bardzo nie odpowiada mi estetycznie (podobnie jak dermatologi, co może brzmieć dziwnie z ust osoby, która najszczęśliwsza na świecie jest na sali zabiegowej, po łokcie w jelitach lub wiercąc w kościach, ale co poradzę, dla każdego coś innego). Za to co najmniej dwie koleżanki z mojej podgrupki potencjalnie ją rozważają, więc szkoda, że jedyne co mogłyśmy robić to podpierać ścianę, albo oddziału, albo bloku operacyjnego. Przede mną jeszcze 7 dni tego przedmiot,u w innym szpitalu, może tam będzie ciekawiej, poprzeczka nie została postawiona zbyt wysoko.
Ostatnim przedmiotem przed długą przerwą (o niej w kolejnym wpisie) była transplantologia. Jest to działka, która od dawna znajduje się na mojej liście zainteresowań. Może dlatego, że naczytałam się "w dzieciństwie" książek o Relidze, a do tego miałam okazje uczestniczyć w dwóch bardzo interesujących, gościnnych wykładach, dotyczących przeszczepiania macicy i twarzy, a może po prostu podoba mi się w niej to, co normalnych ludzi powinno odstraszać, czyli długie zabiegi na "otwarto". Osobny przedmiot wprowadzony został do programu nauczania stosunkowo niedawno, zaledwie kilka lat temu. Zajęcia trwają osiem dni, z czego dwa pierwsze to same seminaria, kolejne trzy odbywają się na oddziale internistycznym (tam gdzie nefrologia i profesor od mojego rantu o LEKu), a trzy na chirurgii ogólnej i transplantacyjnej (tam gdzie działam w Kole Naukowym). Część teoretyczna była dość ciekawa, prowadzona przez specjalistów z różnych dziedzin, w tym hepatologii i pulmonologii. Na plus można zaliczyć także zajęcia z psycholog, która przypomniała nam kilka najważniejszy, omawianych na wcześniejszych latach na etyce kwestii związanych z przeszczepianiem narządów. Ćwiczenia na internie, zgodnie z przewidywaniami, były równie barwne co nefrologia te kilka tygodni wcześniej. Profesor D. nie omieszkał przypomnieć nam, że jesteśmy beznadziejni i nic nie umiemy, a profesor C. nadal na obchodach ekscytował się moim tatuażem. Na szczęście, drugiego dnia zajęć nie było "szefostwa", więc wszystko przebiegło sprawnie i przyjemnie, a trzeci dzień w ogóle nam przepadł, w związku z ustawowym wolnym 12 listopada. Druga część bloku, zamiast praktyczną, okazała się dalszym ciągiem teorii, czym byłam trochę zawiedziona. Chociaż nie było aż tak źle, bo rewelacyjnej jakości nagranie z operacji, komentowane na bieżąco przez specjalistę jest w sumie dobrą alternatywą stania za plecami całego gremia operatorów i instrumentariuszek, którzy zasłaniają wszystko co się dzieje. Dodatkowo, któregoś dnia podczas seminarium, okazało się, że tego popołudnia odbędą się dwa przeszczepienia, więc kto jest zainteresowany ten może przyjść. Nie miałam żadnych planów, więc nie wahając się zbyt długo, poszłam na zabieg. Potwierdziło się to, co wiedziałam od dawna, że nie ma to jednak jak "otwarta" operacja, ilu bym ich nie widziała, zawsze robią na mnie większe wrażenie niż laparoskopowe. To chyba jeden z powodów, dla których tak bardzo podobała mi się ortopedia, tam wciąż większość zabiegów jest przeprowadzanych metodą klasyczną. Wracając do przeszczepienia nerki, choć nie asystowałam (katar lejący się z nosa nie zachęca do spędzania potencjalnie kilku godzin w maseczce na twarzy, bez możliwości użycia chusteczek), to miałam doskonały widok na pole operacyjne, a zabieg, z komentarzem profesora O. był naprawdę ciekawy. Na ogół wszczepienie nerki nie jest niczym nadto skomplikowanym z technicznego punktu widzenia, ponieważ robi się to w przestrzeni pozaotrzewnowej, "podłączając" graft do naczyń w dole biodrowym (a nerki biorcy pozostają dalej na swoich miejscach). Jednak w przypadku tego pacjenta była to już trzecia transplantacja, co oznaczało, że nowy narząd umieszczany był w miejscu po usunięciu poprzedniego. Spowodowało to znacznie trudniejsze warunki niż zazwyczaj, ze względu na dużą ilość zbliznowaciałych tkanek. Mimo tego, zabieg przebiegł pomyślnie, a nowa nerka podjęła pracę jeszcze zanim chirurdzy zdążyli zaszyć brzuch. Po raz kolejny miałam także okazję odczuć uderzający kontrast w podejściu i humorze pomiędzy internistami i zabiegowcami. Nie lubię uogólnień i stereotypów, może to po prostu kwestia szczęścia/pecha, ale nie byłam jedyną osobą z mojej grupy, która znacznie lepiej czuła się wśród tych drugich.
W myśl zasady, że jeśli ktoś chce nauczyć się czegoś praktycznego na tych studiach, to niestety musi poświęcić na to swój wolny czas, na prośbę przewodniczącego naszego Koła Chirurgicznego (z którym notabene spotkałam się właśnie na opisywanej przeze mnie transplantacji "po godzinach"), pomogłam w prowadzeniu kursu szycia chirurgicznego dla studentów anglojęzycznych. Zawsze to dobra okazja, żeby pogadać trochę z obcokrajowcami, plus odświeżyć swoje umiejętności manualne.
Wracając jeszcze na moment do zajęć, na zakończenie bloku napisaliśmy krótkie zaliczenie, które było jednak czystą formalnością. My nie kryliśmy się z tym, że o tym wiemy, a profesor R. z tym, że wie, że my wiemy :P Kolejny wpis na pewno pojawi się już niedługo, bo za dwa dni kończę anestezjologię, która była bardzo ciekawym przedmiotem. Będzie też kilka zdjęć.
Comments
Post a Comment