Skip to main content

Praktyki, konferencje, podróże, czyli gdzie te wakacje uciekły?!

Pierwszy dzień października, a do mnie wciąż nie dociera, że moje trzymiesięczne wakacje dobiegają końca. Choć zajęcia zaczynamy dopiero jutro, to od piątku siedzę już w moim mieście studenckim i tonę w rzeczach, rozłożonych po całym pokoju, próbując się rozpakować. To jeden z minusów nieposiadania własnego mieszkania, dwa razy do roku trzeba spakować i rozpakować cały swój dobytek. Za każdym razem, powtarzam sobie przy tej okazji, że zrobię porządek w swoich ubraniach i wyrzucę te, których nie noszę. Naturalnie, za każdym razem kończy się na stwierdzeniu "może następnym razem" :P
Wracając jeszcze na moment do praktyk, ostatnie dwa tygodnie w Wielkiej Brytanii nie różniły się za bardzo od poprzedzających ich siedmiu. Całe dnie spędzone w szpitalu, na ogół na bloku operacyjnym, od czasu do czasu także w poradni. Miałam okazję "przeprowadzić" jeszcze dwa drobne zabiegi, które były bardzo podobne do tego, o którym pisałam ostatnio, tylko wymagały wykonania dłuższych cięć i co za tym idzie, więcej szycia. W ramach pierwszego z nich, z asystą rezydenta, usuwałam druty Kirschnera z kości łokciowej i promieniowej. Strasznie się przy tym namęczyliśmy, bo tkwiły one w kościach już przeszło rok. Mój brak wprawy także nie pomagał, ale lekarz ani razu mnie nie pospieszył, ani w żaden sposób nie dał mi odczuć, że mu to przeszkadza, wręcz przeciwnie, cały czas mi podpowiadał i sugerował co i jak najlepiej zrobić. Drugi zabieg polegał na usunięciu śruby z kości i poza tym, że samo jej wykręcenie było prostsze, mimo że była tam umieszczona prawie dwa lata wcześniej, to procedura od strony technicznej wyglądała prawie tak samo jak poprzednia. Oczywiście, takich atrakcji nie było codziennie, ale miałam wiele okazji poćwiczyć szew śródskórny oraz asystować do miliona drobnych i  kilku dużych zabiegów. Jednym z ciekawszych była wewnętrzna fiksacja połamanych kości miednicy płytkami i śrubami, u pacjenta po wypadku motocyklowym. Zabieg trwał kilka godzin, ale ani przez moment się nie nudziłam. Jako, że był to mój ostatni dzień w szpitalu, gdy w końcu opuściłam budynek po ósmej wieczorem, pomyślałam, że w sumie to takie ładne podsumowanie całego pobytu tam. 11 godzin na bloku i nie żałowałam ani minuty. W związku z tym, że od pierwszego dnia w szpitalu, wszyscy byli dla mnie niesamowicie mili i z wieloma osobami naprawdę się zżyłam, na zakończenie przyniosłam mnóstwo ciasta i rozdawałam każdej napotkanej osobie. Niestety nie było domowej roboty (a bywało, że personel i takie przynosił!), ale nikt nie narzekał. Lekarze i pielęgniarki, tak samo jak studenci, nigdy nie pogardzą darmowym jedzeniem, a już zwłaszcza słodkim :) Dodatkowo, dla mojego teamu opiekunów - specjalistów, przygotowałam po drobnym prezencie. Żeby mnie zbyt szybko nie zapomnieli, dostali ode mnie rozmówki polsko-angielskie z dedykacjami. Planowałam, przy okazji pożegnań, poprosić ich o jakieś dane kontaktowe, choćby maile, żebym w razie potrzeby mogła zgłosić się do nich po referencje, ale zanim zdążyłam kogokolwiek zapytać, dr Sh sama z siebie przyniosła mi kartkę z listą adresów. Oznajmiła przy tym, że koniecznie mam się odzywać i dawać znać co u mnie, a jeśli będę kiedykolwiek potrzebować pomocy z załatwieniem czegoś w sprawie praktyk, stażu czy rezydentury to mam śmiało pisać. Wygląda na to, że wszyscy chętnie przyjęli by mnie z powrotem, gdybym zdecydowała się tam wrócić :D Mój główny lekarz nadzorujący, choć nie był aż tak wylewny, bo to nie w jego stylu, to w bardziej oficjalny sposób powiedział praktycznie to samo, że mam śmiało pisać. Także, jeśli dla kogoś nie było to jeszcze oczywiste po dwóch poprzednich wpisach, cały wyjazd do Wielkiej Brytanii był niesamowicie udany. Każda kolejna godzina spędzana przy stole operacyjnym, a ta ze skalpelem i innymi narzędziami w ręku tym bardziej, utwierdzała mnie w przekonaniu, że to coś co chcę robić, a z każdą rozmową z Brytyjczykami, nabierałam coraz większej pewności, że jest to kraj w którym mogłabym pracować. W związku z tym, po powrocie do Polski, po raz kolejny (interesowałam się tym już w zeszłe wakacje, ale chciałam odświeżyć temat) zabrałam się za czytanie, analizowanie i planowanie, jakby to tu zrobić, żeby jak najszybciej wyjechać, najlepiej od razu po szóstym roku, na staż. Nie jest to niewykonalne, ale na pewno wymaga sporego zaangażowania z dużym wyprzedzeniem. Pierwszą rzeczą na liście spraw do załatwienia, będzie dla mnie zdanie egzaminu językowego IELTS. Choć czuję się bardzo komfortowo z moim angielskim, to wiem że podejście zupełnie z miejsca nie byłoby najlepszym posunięciem, zwłaszcza, że przyjemność ta kosztuje 770zł, a wynik, który muszę uzyskać by móc wziąć udział w rekrutacji na Foundation Programme, do niskich, ani nawet średnich nie należy. Myślę, że mogę w przyszłości dodać post informacyjny na temat rekrutacji do Wielkiej Brytanii, bo jeśli zacznę rozpisywać się o tym teraz, to wpis zrobi się irytująco długi.
Po powrocie do domu miałam około tygodnia wolnego na kolejne przepakowanie się, pranie, zakupy i trochę odpoczynku, po czym ruszałam z ekipą na wypoczynkowo-edukacyjny wypad do Portugalii. Nasz samolot startował z Berlina, gdzie dojechałyśmy BlablaCar, po czym po biegu przez odprawę i bramki (W. miała problemy z dotarciem na lotnisko, niemiecka komunikacja miejska nie jest aż tak niezawodna, także, mimo że my z M. i B. siedziałyśmy tam ponad 3h przed czasem, nie obyło się bez szaleńczej przeprawy z jednego końca portu na drugi) oraz prawie czterogodzinnym locie, wylądowałyśmy w Lizbonie. Pierwsze dwie noce spędziłyśmy w Sintrze, miejscowości znanej chyba wszystkim turystom, odwiedzającym ten kraj, patrząc po zdjęciach naszych znajomych w social media. Nie powiem, było naprawdę sporo ładnych widoczków, choć nie narzekałabym, gdyby teren był mniej górzysty. Jeden dzień spędziłyśmy chodząc po zabytkowym miasteczku, a drugiego wyruszyłyśmy na spacer na Zamek Maurów. Podejście pod górę byłoby znacznie przyjemniejsze, gdyby nie ogromna ilość mijających nas samochodów i autokarów... ktoś powinien był pomyśleć o wytyczeniu osobnego szlak dla pieszych. Na szczęście na samych murach, nie było tłumów, a widoki faktycznie warte zobaczenia.







Kolejne dwie noce spędziłyśmy bliżej oceanu, w domku w środku lasu, z dala od cywilizacji. Do najbliższej miejscowości miałyśmy ok. 2km piechotą, podobnie jak do plaży, ale w związku z tym, że nie znałyśmy okolicy, wolałyśmy zaufać Google Maps i iść na bardziej znaną, większą plażę, oddaloną o ok. 3,5km. Dzięki temu, że była to już końcówka września, mimo pięknej pogody, nad oceanem prawie zupełnie nie było ludzi. Miałyśmy ogromną, piaszczystą plażę dla siebie i choć woda była dla mnie zdecydowanie zbyt zimna by do niej wchodzić, to wylegiwanie się na słońcu było przyjemnym zakończeniem wakacji, których w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, za bardzo nie miałam. Drugiego dnia poszłyśmy w inne miejsce, gdzie ku ogromnej radości W., trafiłyśmy na perfekcyjną lokalizację do zrobienia pięknych zdjęć. Jedni do szczęście potrzebują lodów (ja, ja!), inni sesji, na szczęście każda znalazła coś dla siebie. Po wspólnym wyjeździe do Meksyku jestem już przyzwyczajona do jej zapędów fotograficznych, a moja mama ją za te wszystkie zdjęcia, które dzięki temu dostaje, uwielbia. Gdyby to ode mnie zależało to pewnie wracałabym z wyjazdów z dziesięcioma zdjęciami, a tak, na każdy tydzień z W., średnio przypada z 500 zdjęć :P





Po dwudniowym pobycie nad oceanem, nadszedł czas na kolejną, ostatnią już zmianę miejsca. Lizbona przywitała nas strasznym upałem, którego po dwóch dniach na wietrznym wybrzeżu, żadna do końca się nie spodziewała. Mimo tego, po pozbyciu się bagażu, poszłyśmy na długi spacer po mieście. W związku z tym, że chciałyśmy aby cały nasz wyjazd był jak najbardziej ekonomiczny, w stolicy zorganizowałyśmy sobie nocleg dwójkami, na Couchsurfingu. Nasz host, który pierwotnie miał nas gościć tylko przez pierwsze dwie noce, okazał się tak sympatyczny i towarzyski, że po wspólnym wieczorze zapoznawczym, z polską nalewką domowej roboty, przywiezioną przeze mnie i oryginalnym Porto, którym nas poczęstował, następnego dnia udało nam się uzgodnić, że możemy tam zostać do końca naszego pobytu. M. i B. także dobrze trafiły, co oszczędziło nam wszystkim męczących przeprowadzek. Kolejne 4 dni spędziłyśmy na docelowym wydarzeniu, dla którego tam przyjechałyśmy (przynajmniej oficjalnie :P ), czyli na Europejskim Kongresie Radiologii Interwencyjnej i Sercowo-naczyniowej, CIRSE. Pierwszego dnia, musiałyśmy stawić się na wykład inauguracyjny o 8:30, aby otrzymać wpis obecności, wymóg niezbędny do uzyskania grantu, który umożliwił nam zorganizowanie całej tej wycieczki. W kolejne dni nie zrywałyśmy się aż tak wcześnie, ale mimo że nikt tego nie kontrolował, spędzałyśmy naprawdę dużo czasu na wykładach, prelekcjach i warsztatach praktycznych. Panujące w ciągu dnia upały, były dodatkową motywacją, by z opuszczeniem klimatyzowanego centrum kongresowego wstrzymywać się do późnych godzin popołudniowych. Podobnie jak w przypadku każdej konferencji naukowej, trafiali się prowadzący, mówiący ciekawie nawet o trudnych i z pozoru niezbyt interesujących rzeczach, ale i tacy, którzy sprawiali, że najciekawsze tematy stawały się niezdatne do słuchania. Moim zdaniem, zabrakło trochę sesji dedykowanych studentom i przydałaby się większa ilość warsztatów na symulatorach, ale całe wydarzenie oceniam bardzo pozytywnie. Ostatniego dnia podeszli do nas studenci, będący w komitecie organizacyjnym i zapytali o nasze zastrzeżenia, sugestie i pomysły co zrobić, aby CIRSE było dla nas jeszcze ciekawszym doświadczeniem. Także, widać, że są zainteresowani poprawą i rozwojem. 



Choć kongres był wydarzeniem międzynarodowym, to nie udało nam się poznać zbyt wielu młodych ludzi z innych krajów, poza ekipą z Holandii i jedną, przesympatyczną Słowaczką. Na miejscu, poza W i mną, była całkiem spora ekipa naszych znajomymi z uczelni, co z jednej strony było fajne, bo mogliśmy w większym gronie wychodzić wieczorami do miasta, ale niestety zmniejszało motywację do poznawania nowych ludzi. W ramach wydarzenia, zorganizowana była jedna, typowo studencka, impreza integracyjna, więc okazji do potańczenia nie zabrakło, choć pozostał niedosyt, bo gdy ok. 2:00 wypraszali nas z klubu, większość z nas miała ochotę na dalszą zabawę. Tak to jest jak człowiek jest przyzwyczajony do imprez, trwających do 5, a nawet do 7 rano :D W ostatni dzień, na zakończenie kongresu odbywała się oficjalna kolacja i impreza pożegnalna, na które trzeba było kupić bilety, ale nam udało się zdobyć wejściówki na zabawę, dzięki udziałowi w konkursie na Facebooku i tym samym oszczędziłyśmy po 25 euro każda. Jako, że to wydarzenie było bardziej kierowane do lekarzy, nie zabrakło open-baru, przekąsek i możliwości pośmiania się z poważnych profesorów, szalejących na parkiecie. Gdy i tym razem zostaliśmy zmuszeni opuścić lokal ok.2:00, postanowiliśmy spróbować przenieść zabawę gdzieś indziej, ale podstawione autokary, które odwoziły lekarzy do centrum, wywiozły nas do dzielnicy hotelowej, więc niestety musieliśmy zadowolić się spacerem do McDonalda, który i tak trwał na tyle długo, że zanim dotarłyśmy do naszego mieszkania, było już grubo po 4:00. Kolejny, ostatni już dzień w Portugalii, mimo tak intensywnej nocy, znów spędziłyśmy aktywnie. Nasz lot powrotny był dopiero o 17, więc poszłyśmy z W. zobaczyć Lizbońskie Oceanarium. Nie jestem fanką tego typu atrakcji, ale wszyscy je polecali, jako "największe w Europie", więc uznałam, że skoro już jestem w okolicy (znajduje się ono 4km od lotniska), to niech będzie, pewnie pierwszy i ostatni raz. Tak jak się spodziewałam, miejsce nie powaliło mnie na kolana, ale leniwy spacer i oglądanie kolorowych rybek, rekinów, przedziwnych morskich smoków, fluorescencyjnych meduz czy, wyglądających na równie zmęczone życiem co my, pingwinów, było przyjemną formą zabicia czasu :) 


Smok morski :D

Na koniec, jako że nadal było dość wcześnie, rozsiadłyśmy się na wygodnych pufach, ja poczytać książkę, a W. na krótką drzemkę. Choć droga powrotna trwała długo, a do domu dotarłam dopiero ok.3:00, to spać ponownie poszłam po 5:00, bo mój organizm szybko przestawia się na nocny trym. Za to spałam aż do telefonu od mojej mamy, który zadzwonił po 14:00. Przez to, zostało mi już tylko popołudnie i wieczór, by zdać rodzince relację z wyjazdu, znów się rozpakować, zrobić pranie i spakować ponownie, tym razem na powrót na uczelnię. 
No i tym oto sposobem, kolejne wakacje przeleciały mi nie wiadomo kiedy. O ile zeszłoroczny Meksyk był "podróżą życia" pod względem turystycznym, tak tegoroczny pobyt w UK były zdecydowanie "praktykami życia", a pobyt w Portugalii, choć wcale nie umożliwił mi fizycznego wypoczęcia przed nowym rokiem (jakoś tak wyszło, że codziennie robiłyśmy pieszo 15-18km), to na pewno był miłym i relaksującym akcentem na zakończenie :)


Wszystkie zdjęcia autorstwa W. (i ewentualnie M.). 

Comments

Popular posts from this blog

Kierunek Wyspy, czyli droga do stażu w Wielkiej Brytanii.

Już za kilka dni rozpoczynam ostatni rok studiów, ale jako, że lubię planować swoją przyszłość z wyprzedzeniem, moje myśli wybiegają o prawie rok do przodu, do czekającego mnie po szóstym roku stażu podyplomowego. Pozostając wierną maksymie, będącej nazwą mojego bloga ["Be brave, dream big."], moje plany dotyczące stażu wymagają trochę więcej zachodu i przemyśleń niż wybór miasta i szpitala w Polsce. Już kilka lat temu, zaraz po rozpoczęciu studiów, zaczęłam interesować się możliwościami kształcenia się za granicą. Ktoś mógłby mi wytknąć, że to niepatriotyczne z mojej strony, ale dla mnie najważniejsze jest to, aby uzyskać jak najlepszą możliwą edukację, a to gdzie będzie się to odbywać jest dla mnie sprawą drugorzędną. Swoje rozważania rozpoczęłam od Kanady, ponieważ przy wszystkich absurdach dzisiejszego świata, robi ona wrażenie bardzo stabilnego kraju, z dobrze prosperującym systemem ochrony zdrowia. Niestety, dostanie się tam na specjalizację (staż odbywa się u nich w ra

I rok w pigułce - anatomia i histologia.

Wakacje trwają w najlepsze, ledwo wróciłam z rodzinnego wyjazdu, a zaraz czeka mnie kolejny, tym razem ze znajomymi. Dzisiejszy dzień spędzam odpoczywając, ale ponieważ pojawiło się kilka próśb, stwierdziłam, że spróbuję stworzyć post, w którym podsumuję pierwszy rok studiów. Za każdym razem, gdy ktoś pyta mnie jak wyglądają studia medyczne, albo jak było na pierwszym roku, mam poważny problem z odpowiedzią. Mam dwie opcje, powiedzieć to co pierwsze przychodzi mi na myśl i zabrzmieć jak zbyt pewna siebie i przesadnie wyluzowana czy spróbować tak ubrać to w słowa, żeby brzmieć tak jak stereotypowy student medycyny powinien... Na szczęście należę do osób, które wolą być szczere niż brzmieć dobrze, więc prawie zawsze wybieram opcję nr 1. I rok, tak jak zapewne każdy inny, jest do przejścia. Co więcej, na mojej uczelni jest on całkiem przyjemny i zapewnia na tyle dużą ilość czasu wolnego, że starcza go na imprezy, sport, IFMSA, gotowanie(niektórzy lubią, ja jestem za leniwa :P), spot

II rok w pigułce - biochemia, fizjologia i patomorfologia.

Miałam poczekać z tym postem do wakacji, ale ponieważ mam trochę wolnego czasu (no dobra, wcale nie mam, ale tym większą mam ochotę na pisanie tutaj :P ), postanowiłam kontynuować tradycję i napisać podsumowanie przedmiotów z bieżącego roku. Ostrzegam, że pewnie znów się rozpiszę, jak w ubiegłym roku, ale postaram się pilnować i zawrzeć najważniejsze informacje bez zbędnej prywaty. BIOCHEMIA Jeśli komuś na pierwszym roku wydaje się, że anatomia jest trudna (ja od początku pisałam, że poza pierwszym miesiącem, dla mnie nie była), to niech lepiej przygotuje się na dużo "płaczu i zgrzytania zębami" na drugim roku. Może przemawia przeze mnie trochę niechęć do pewnych asystentów, ale przedmiot naprawdę nie należy do najprzyjemniejszych, ani lekkich. Obowiązującą literaturą jest najnowsze wydanie Harpera, oraz wybrane rozdziały z Angielskiego, wszystko jest szczegółowo opisane w pliku, dostępnym na stronie Zakładu. Jak to wszystko wygląda? W pierwszym semestrze odbywają się