Skip to main content

Pierwsi pacjenci, testy i rankingi, czyli nefrologia i rant o LEKu.

Pierwsze dwa tygodnie nowego roku akademickiego już za mną. Nadal, za każdym razem gdy z ust prowadzącego lub młodszego studenta, pada pytanie "Na którym roku jesteście?", chwila musi minąć, zanim mój mózg przetworzy fakt, że to już naprawdę piąty rok. Mam wrażenie, że zatrzymałam się gdzieś koło trzeciego, a czwarty minął zupełnie niepostrzeżenie.
Podobnie jak w ubiegłym roku, październik mija nam pod hasłem interny. Pierwsze 6 dni spędziliśmy na oddziale chorób wewnętrznych, reumatologii i geriatrii. Choć na pierwszym seminarium prowadzący wydawał się irytujący, to szybko dało się do niego przyzwyczaić i koniec końców, mimo wczesnej godziny i tematów, będących raczej poza kręgiem moich zainteresowań, spotkania mijały szybko i bezboleśnie. Na ćwiczeniach mieliśmy szczęście trafić na tą samą prowadzącą, która w ubiegłym roku pomogła nam przetrwać popołudniowe, śmiertelnie nudne zajęcia z geriatrii, także nie było źle. Mieliśmy okazje porozmawiać z pacjentami, prezentującymi prawie każdą jednostkę chorobową, spośród omawianych. Była pacjentka z toczniem, inna z twardziną układową, kilku pacjentów z łuszczycowym zapaleniem stawów, mnóstwo osób z reumatoidalnym zapaleniem stawów i zesztywniającym zapaleniem stawów kręgosłupa (to głównie w poradni), pani diagnozowana w kierunku spondyloartropatii seronegatywnej, jeszcze inna z ziarniniakowatym zapaleniem naczyń, kolejna z olbrzymiokomórkowym zapaleniem tętnic (z podręcznikowym zapaleniem tętnicy skroniowej i utratą wzroku). Innymi słowy duża różnorodność. Na zakończenie musieliśmy napisać zaliczenie testowe, składające się z 30 pytań pozornie jednokrotnego wyboru, które było dość przystępne i wszyscy zdaliśmy. Podobno w ubiegłym roku pierwsza grupa dziekańska w większości oblała, więc tym bardziej miło z ich strony, że nas za bardzo nie gnębili. Równolegle, druga połowa mojej grupy miała zajęcia na oddziale nefrologii i chorób wewnętrznych, gdzie już nie było tak kolorowo, a zaliczenie, mimo zapewnień profesora, że będzie przyjemne, bo grupa wykazała się dużym zaangażowaniem w zajęcia i aktywnością, zdały jedynie 4 osoby z 12.
Nasza nefrologia to w ogóle dłuższa historia, bo to co napisałam jest w sumie nie do końca precyzyjne. Same zajęcia są świetne, za to testy i atmosfera, to już zależy od szczęścia. Może najpierw o samym formacie zajęć, bo jest to w końcu coś innego niż na poprzednich latach (i zapewne na większości tegorocznych bloków), kiedy to byliśmy wysyłani całą piątką bądź szóstką do jednego pacjenta z poleceniem "no to zbierzcie wywiad i zbadajcie". Zostawieni sami sobie, stłoczeni w okół jednego, biednego chorego, w takich warunkach maksymalnie dwie czy trzy osoby były w stanie coś z takich zajęć wynieść. Tutaj polityka jest inna. Na naszym pierwszym porannym obchodzie, każda z nas dostała po dwóch "swoich" pacjentów, do przedstawienia kolejnego ranka. Nie chodziło o żadne pisanie historii choroby, z którego byliśmy już rozliczani na dwóch poprzednich latach, nie, tym razem mieliśmy po prostu zreferować informacje o pacjencie podczas porannej wizyty, dokładnie tak jak pod nieobecność studentów robią to stażyści czy rezydenci. Nigdy wcześniej nie mieliśmy do czynienia z taką formą zajęć. Zmusiła nas ona do dwóch rzeczy. Po pierwsze, do faktycznego zainteresowania się pacjentem i jego chorobą. Włącznie z przejrzeniem dokumentacji medycznej, którą najpierw trzeba było zlokalizować na oddziale, regularnym zapoznawaniem się z najświeższymi wynikami badań i konsultacji, samodzielnym zebraniem wywiadu, badaniem przedmiotowym czy też sprawdzeniem w internecie co to właściwie jest ten "test przeciwciał anty-tTG w klasie IgA" czy "objaw omentum cake", albo co kryje się pod nazwami handlowymi poszczególnych leków. Po drugie, do realnego zaangażowania się w poranny obchód, który z perspektywy trzecioroczniaka polegał na bezsensownym snuciu się za chmarą lekarzy, a tym razem wymagał nie tylko śledzenia tego co się dzieje, ale także zdania relacji przed profesorami, rezydentami i całą masą stażystów i studentów różnych lat. Dla mnie coś takiego nie jest żadnym problemem, bo odpowiedzi ustne zawsze były moimi ulubionym i nigdy nie miałam oporów przed wypowiadaniem się przed dużą grupą ludzi, ale dla niejednej osoby jest to sytuacja stresująca, nawet na tym etapie edukacji.  Fakt, że dopiero teraz ktoś daje nam taką możliwość i tego wymaga jest dość przygnębiający, zwłaszcza, że mając znajomych studentów medycyny w innych krajach, wiem jak nieporównywalnie więcej odpowiedzialności, a na pewno więcej możliwości zaangażowania się w opiekę nad pacjentem dostają tam przyszli lekarze. Chyba najlepszym dowodem na to jak motywująca jest choćby ta namiastka odpowiedzialności będzie fakt, że nawet ja, choć interna nie była i nigdy nie będzie tematem moich zainteresowań, zostałam wczoraj godzinę po zajęciach, żeby zebrać informacje o mojej nowej, trzeciej pacjentce, a dziś pojawiłam się na oddziale godzinę przed czasem, żeby na spokojnie zajrzeć do wszystkich trzech chorych i sprawdzić na komputerze najnowsze wyniki ich badań. Pozostałe osoby z mojej grupy są równie zaangażowane, gdy pojawiłam się w szatni o 7:45, trójka z nich już się przebierała, a pozostali dołączyli niedługo później. Dla równowagi, dzisiejsze seminarium skończyło się wyjątkowo wcześnie i już o 12:30 mogliśmy iść do domu, a że dwie z trzech moich pacjentek opuszcza w weekend oddział, w poniedziałek spokojnie mogę dłużej pospać i przyjść do szpitala na 8:30. To teraz, żeby nie było za kolorowo, krótkie wyjaśnienie dlaczego napisałam, że w kwestii atmosfery i testów dużo zależy od szczęścia. Otóż, oddział podzielony jest na część damską po lewej i męską po prawej. Na pierwszej z nich obchody prowadzi profesor R., który jest konkretny i sympatyczny. Choć widać, że wymaga, to robi to w sposób raczej motywujący niż gnębiący, a do tego ma świetne podejście do pacjentów. Na drugiej części napiętą atmosferę wprowadza profesor D., który podobno na obchodach nie jest aż taki zły, ale kilka interakcji, które nasza grupa miała z nim dwa lata temu oraz wczorajsze seminarium nie pozostawiają wątpliwości co do tego kto jest sprawcą ciężkiej atmosfery po tamtej stronie korytarza. To właśnie on jest, między innymi, odpowiedzialny za wprowadzenie trudnego zaliczenia z anatomii topograficznej na trzecim roku (po tym jak kilkukrotnie skrytykował kierownika, że studenci po tych zajęciach nie umieją nawet czytać zdjęć RTG i w ogóle nie znają anatomii). Jest także inicjatorem dodatkowych zaliczeń z interny "a la LEK" na czwartym i piątym roku. Dawniej, test końcowy był tylko na trzecim roku, po zakończeniu "propedeutyki interny", a później na szóstym roku odbywał się egzamin. Natomiast w trakcie trwania semestru, kliniki robiły swoje wewnętrzne zaliczenia po poszczególnych blokach. Obecnie musimy zdawać wszystko podwójnie. Co więcej, to za jego sprawą, ludzie, którzy nie zdali owego końcowego zaliczenia powtarzają piąty rok, mimo że dotychczas było tak, że "repetować" można było tylko przedmioty kończące się egzaminem. W przypadku wszelkich zaliczeń, albo koniec końców jakoś się je zdawało, albo w najgorszym razie można było powtarzać konkretny przedmiot bez straty całego roku. Jednak moim zdaniem to wszystko co napisałam nie jest nawet najgorsze. Najgorsze jest jego podejście do studentów, które pokazuje jak bardzo jest on oderwany od realiów naszych studiów. Jego krucjata, mająca na celu zmuszenie nas do bardziej intensywnej nauki nie wynika z troski o naszych przyszłych pacjentów, a jedynie z tego, że za słabo wypadamy w rankingach Lekarskiego Egzaminu Końcowego, czyli "LEKu". Ilekroć słyszę narzekania na to, zastanawiam się jak można tak ślepo patrzeć na tabelki i nie brać pod uwagę wszystkich faktów. Po pierwsze, różnice pomiędzy poszczególnymi uczelniami w Polsce są naprawdę niewielkie. Analizując średnie wyniki osób, które ukończyły studia w okresie maksymalnie 2 lata od tegorocznej, jesiennej sesji egzaminu (i pomijając programy anglojęzyczne, które zawsze najgorzej wypadają), między pierwszą, a ostatnią uczelnią jest 10 punktów procentowych różnicy. Czy w przypadku testu na 200 punktów to naprawdę istotna różnica? Po drugie, czy ktoś zastanawia się w ogóle jaki jest cel tego egzaminu i czy jest on jednakowy dla wszystkich? W przypadku osób, planujących którąś z najbardziej pożądanych specjalizacji, ilość punktów faktycznie ma znaczenie, ale co z pozostałymi, którzy chcą wybrać medycynę rodzinną czy jedną ze specjalizacji deficytowych, na które miejsc jest więcej niż chętnych? Dla taki osób wynik jest sprawą drugorzędową, ważne jest po prostu zaliczenie. Patrząc na ten aspekt, ranking układałby się zupełnie inaczej, bo najwyższa zdawalność w ostatniej sesji (także wśród studentów podchodzących do egzaminu po raz pierwszy) była na Uniwersytecie w Olsztynie, za to gdyby skupić się na wynikach poszczególnych jednostek, to największej liczby punktów wcale nie zdobył reprezentant pierwszego na liście Uniwersytetu w Krakowie, a uplasowanego dopiero na szóstym miejscu Uniwersytetu w Warszawie, dla równowagi najgorszy wynik także uzyskał jeden z ich absolwentów. Jak widać, ranking ten można analizować i interpretować z każdej strony, więc moim zdaniem opieranie polityki uczelni na ambicji, żeby wskoczyć wyżej na liście jest pozbawione sensu. Prawda jest taka, że bez względu na to, jakiej uczelni by się nie kończyło, jeśli dla kogoś wynik LEKu ma znaczenie to po prostu spędzi swoje ostatnie studenckie wakacje nad książkami. Gdy do tego będzie mieć odrobinę szczęścia to z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że uzyska upragniony wynik. Dla osób takich jak ja, którym wysoki wynik najprawdopodobniej do niczego nie będzie potrzebny, powtarzane jak uczelniana mantra "BO LEK!" nie ma w najmniejszym stopniu działania motywacyjnego.
Wracając do samego profesora D., podczas wczorajszego seminarium profesor najpierw zapytał nas czy coś już czytaliśmy na zajęcia i czy mamy jakieś wątpliwości, które chcemy, aby nam wyjaśnił. Zgodnie z prawdą odpowiedzieliśmy, że owszem "coś" czytaliśmy, ale pytań nie mamy. W związku z tym postanowił, że skoro wszystko już wiemy to on nas przepyta. Po 45 minutach męczenia nas o szczegóły w stylu "z czego zbudowane jest torebka Bowmana" i "jakiej wielkości są albuminy", uznał, że no tak, kolejna grupa potwierdza to co on od dawna wie, że my się nic nie uczymy, nie umiemy tego robić i w ogóle mamy złe podejście do studiowania. Bo to nie chodzi o to, żeby zaliczyć egzamin, ani nawet dobrze napisać LEK (ha ha ha i mówi to osoba, odpowiedzialna za całe uczelniane zamieszanie związane z ambicją popraw naszego miejsca w rankingach), tylko żeby w przyszłości być kompetentnym lekarzem. I tutaj właśnie mamy piękny przykład oderwania naszych kadr akademickich od rzeczywistości. Ja się w 100% z profesorem zgadzam, że większość osób na medycynie uczy się rozwiązywania testów, zamiast faktycznie studiować. Sama nie cierpię "robienia pul", więc staram się tego unikać za wszelką cenę, ale... No właśnie, tu się pojawia wielkie "ale", bo jak można oczekiwać od studentów "uczenia się dla siebie", jednocześnie układając takie testy, że jedyną opcją ich zdania jest przerobienie starych zestawów i książek do LEKu? Blok z nefrologii trwa u nas 6 dni, więc oczekiwanie, że w tym czasie przyswoimy całą wiedze, którą specjalista zdobywa latami, jest absurdalne. Może gdybyśmy żyli w idealnym świecie, gdzie studia medyczne trwają odpowiednio długo i są sensownie zorganizowane, wszyscy uczymy się z tych samych, najnowszych książek, nasze mózgi mają nieograniczoną zdolność przyswajania i zapamiętywania informacji, a prowadzący są kompetentni i potrafią przekazywać swoją wiedzę, to studenci medycyny byliby chodzącymi omnibusami, a wszyscy lekarze, bez względu na specjalizację, znaliby się na wszystkim. Tylko, że tak nie jest, nigdy nie było (wbrew komentarzom, że kiedyś to studenci byli inni, mniej leniwi itd.) i nigdy nie będzie, więc może zamiast marnować nasz czas, próbując przez godzinę udowodnić nam, że nic nie umiemy, prowadzący mogliby się skupić na przybliżaniu nam rozpisanych na dany dzień zagadnień. Żeby nie było, że tylko narzekam na seminarium, po tej pierwszej części było już w porządku, a dzięki temu, że profesor zadawał nam cały czas pytania i prawie nikt poza mną się nie odzywał, to byłam skupiona przez całe jego trwanie, mimo że było okropnie długie. Nie powiem, doktor D. szybko mnie rozgryzł i skomentował, że będę dobrze referować pacjentów na obchodach, bo umiem się wypowiadać plus, że mam dobrą intuicję, co jest ogromnie ważne, ale nie omieszkał dodać, że samo to nie wystarczy i wiedza też jest niezbędna. Akurat uważam, że z nefrologii mam naprawdę przyzwoite podstawy, które w zupełności mi wystarczą, ale fakt, nie byłam mu w stanie odpowiedzieć na wszystkie pytania o szczegóły. Byłoby łatwiej gdyby reszta podgrupy była bardziej aktywna, ale atmosfera nie sprzyjała odzywaniu się i jak zwykle w takich sytuacjach, tylko ja zupełnie się tym nie przejmowałam. Przede mną jeszcze trzy dni bloku, ciekawa jestem jak u nas będzie ze zdawalnością środowego zaliczenia.

Comments

  1. Anonymous17/11/18

    Hej, tu Malina, pozdrawiam tez z 5ego roku i dokładnie z tymi samymi problemami :) u nas dokladnie jest ta sama nagonka na LEK... Jedne katedry przejmuja sie bardziej, jak np ginekologia i nas gnebia tak, ze na 5dniowym bloku mozna zarobić z 6-7 dwój i trzeba sie mega pilnować xd marzę o tym żeby juz skończyć te studia bo z roku na rok ich ciśnienie na statystyki ciągle rośnie... Bezsens

    ReplyDelete
    Replies
    1. U mnie na uczelni większość klinik jest na szczęście naprawdę w porządku i doskonale zdaje sobie sprawę jak niewiele LEK tak naprawdę znaczy, ale jak ciśnienie idzie z góry to trudno się dziwić, że chcąc nie chcąc muszą się trochę dostosować i pognębić studentów... Najgorzej, że to problem dużo szerszy niż jacyś pojedynczy, nadambitni dziekani, oni też są ciśnięci "z góry" i tak się to bezsensowne koło zamyka. Miejmy nadzieję, że ktoś w końcu przejrzy na oczy. A dla Ciebie powodzenia! :)

      Delete

Post a Comment

Popular posts from this blog

Kierunek Wyspy, czyli droga do stażu w Wielkiej Brytanii.

Już za kilka dni rozpoczynam ostatni rok studiów, ale jako, że lubię planować swoją przyszłość z wyprzedzeniem, moje myśli wybiegają o prawie rok do przodu, do czekającego mnie po szóstym roku stażu podyplomowego. Pozostając wierną maksymie, będącej nazwą mojego bloga ["Be brave, dream big."], moje plany dotyczące stażu wymagają trochę więcej zachodu i przemyśleń niż wybór miasta i szpitala w Polsce. Już kilka lat temu, zaraz po rozpoczęciu studiów, zaczęłam interesować się możliwościami kształcenia się za granicą. Ktoś mógłby mi wytknąć, że to niepatriotyczne z mojej strony, ale dla mnie najważniejsze jest to, aby uzyskać jak najlepszą możliwą edukację, a to gdzie będzie się to odbywać jest dla mnie sprawą drugorzędną. Swoje rozważania rozpoczęłam od Kanady, ponieważ przy wszystkich absurdach dzisiejszego świata, robi ona wrażenie bardzo stabilnego kraju, z dobrze prosperującym systemem ochrony zdrowia. Niestety, dostanie się tam na specjalizację (staż odbywa się u nich w ra

I rok w pigułce - anatomia i histologia.

Wakacje trwają w najlepsze, ledwo wróciłam z rodzinnego wyjazdu, a zaraz czeka mnie kolejny, tym razem ze znajomymi. Dzisiejszy dzień spędzam odpoczywając, ale ponieważ pojawiło się kilka próśb, stwierdziłam, że spróbuję stworzyć post, w którym podsumuję pierwszy rok studiów. Za każdym razem, gdy ktoś pyta mnie jak wyglądają studia medyczne, albo jak było na pierwszym roku, mam poważny problem z odpowiedzią. Mam dwie opcje, powiedzieć to co pierwsze przychodzi mi na myśl i zabrzmieć jak zbyt pewna siebie i przesadnie wyluzowana czy spróbować tak ubrać to w słowa, żeby brzmieć tak jak stereotypowy student medycyny powinien... Na szczęście należę do osób, które wolą być szczere niż brzmieć dobrze, więc prawie zawsze wybieram opcję nr 1. I rok, tak jak zapewne każdy inny, jest do przejścia. Co więcej, na mojej uczelni jest on całkiem przyjemny i zapewnia na tyle dużą ilość czasu wolnego, że starcza go na imprezy, sport, IFMSA, gotowanie(niektórzy lubią, ja jestem za leniwa :P), spot

II rok w pigułce - biochemia, fizjologia i patomorfologia.

Miałam poczekać z tym postem do wakacji, ale ponieważ mam trochę wolnego czasu (no dobra, wcale nie mam, ale tym większą mam ochotę na pisanie tutaj :P ), postanowiłam kontynuować tradycję i napisać podsumowanie przedmiotów z bieżącego roku. Ostrzegam, że pewnie znów się rozpiszę, jak w ubiegłym roku, ale postaram się pilnować i zawrzeć najważniejsze informacje bez zbędnej prywaty. BIOCHEMIA Jeśli komuś na pierwszym roku wydaje się, że anatomia jest trudna (ja od początku pisałam, że poza pierwszym miesiącem, dla mnie nie była), to niech lepiej przygotuje się na dużo "płaczu i zgrzytania zębami" na drugim roku. Może przemawia przeze mnie trochę niechęć do pewnych asystentów, ale przedmiot naprawdę nie należy do najprzyjemniejszych, ani lekkich. Obowiązującą literaturą jest najnowsze wydanie Harpera, oraz wybrane rozdziały z Angielskiego, wszystko jest szczegółowo opisane w pliku, dostępnym na stronie Zakładu. Jak to wszystko wygląda? W pierwszym semestrze odbywają się