Skip to main content

Pierwsze cięcie, rollercostery i coraz więcej deszczu, czyli przedostatni wpis z praktyk.

Jeszcze tylko dwa tygodnie i będę musiała pożegnać Wielką Brytanię... Przed przyjazdem tutaj myślałam, że dwumiesięczne praktyki to zdecydowanie zbyt dużo, ale z każdym kolejnym dniem, uświadamiam sobie, że jeśli tylko będę miała taką możliwość, za rok na pewno będę chciała wyjechać na równie długo. Jedyne czego mi szkoda to mój obóz konny :(
Dni dalej upływają mi na naprzemiennie, na obserwowaniu i słuchaniu pacjentów i lekarzy w poradni oraz zabawie na bloku operacyjnym, z przewagą tego drugiego. Już prawie przestałam się gubić na korytarzach, choć nadal od czasu do czasu udaje mi się skręcić w złą stronę i wylądować w miejscu, które pierwszy raz widzę. Ciągnące się od mojego przyjazdu renowacje na pewno nie pomagają, bo co nauczę się jakiejś trasy, to okazuje się, że przejście jest odcięte na kilka dni/tygodni remontu i muszę na nowo odkrywać którędy dostać się do celu. Dotyczy to zarówno całego budynku jak i samego bloku operacyjnego, ale to tylko taki komentarz na marginesie.
Przez ostatnie 1,5 miesiąca, spędzone w szpitalu, miałam okazje zrobić wiele rzeczy po raz pierwszy. Część z nich to były drobiazgi, część wymagała trochę więcej wysiłku, ale dopiero po środzie dwa tygodnie temu, można powiedzieć, że kolejny medyczny kamień milowy za mną, gdyż w końcu miałam okazję wykonać swoje pierwsze cięcie. Pomijam zabawy skalpelem na zajęciach anatomii i pomoc w sekcjii na medycynie sądowej, bo preparowanie zwłok jest jednak trochę inne od krojenia żywych ludzi. Trudno to co zrobiłam nazwać "operacją", ale myślę, że "procedura" będzie adekwatnym określeniem. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że użycie skalpela naprawdę nie nie jest żadną filozofią, ale ani trochę nie zmniejszyło to mojej ekscytacji faktem, że pod czujnym okiem dr Sh, miałam okazję przeprowadzić całą procedurę samodzielnie, od początku do końca :D Nasz ośmioletni pacjent trafił do szpitala kilka tygodni wcześniej ze złamaniami kości łokciowej i ramiennej. W związku z tym, że uszkodzenie było dość rozległe, wymagał on nie tylko fiksacji drutem Kirschnera, ale także stabilizacji za pomocą śrub i zewnętrznego stelażu. W przypadku mniej poważnych urazów stosuje się na ogół same druty-K, zostawiąjąc końce na zewnątrz skóry, co umożliwia ich łatwe usunięcie w gabinecie zabiegowym, bez konieczności stosowania znieczulenia ogólnego. Sama już kilkukrotnie miałam okazję to robić. U dzieci, przynajmniej w tym szpitalu, często i tak wykonuje się to w krótkiej narkozie na bloku operacyjnym, żeby nie narażać maluchów na stres i nie zrażać ich do lekarzy. W przypadku tego pacjenta, końcówka drutu była zatopiona głęboko pod skórą, dlatego moim zadaniem było rozcięcie skóry na łokciu, "odnalezienie" i usunięcie drutu, zaszycie rany, wykręcenie śrub z kości i rozłożenie zewnętrznego stelażu. Patrząc na ręce chirurgów przy pracy, wszystko wydaje się naprawdę proste, naciąć, rozsunąć tkanki, ewentualnie przypalić diatermią jak coś podkrwawia, ale jak człowiek ma to zrobić samemu to nagle okazuje się, że nie ma pojęcia ile siły może włożyć, żeby nic nie "popsuć". Z mojego dotychczasowego doświadczenia mogę powiedzieć, że zazwyczaj można, a nawet trzeba jej użyć znacznie więcej niż by się wydawało. Moja mini operacja zakończyła się sukcesem, a na koniec Ms.Sh po raz kolejny tego dnia przeprosiła mnie, że tak mało mam okazję robić. Już kilka razy jej tłumaczyłam, że nie ma mnie za co przepraszać i, że pozwala mi robić znacznie więcej niż ktokolwiek wcześniej, ale bycie aż przesadnie uprzejmym jest w jej naturze.
Jako, że nie samym szpitalem człowiek żyje, korzystając z pięknej pogody i propozycji znajomej z oddziału mojego współlokatora, w jeden z weekendów wybraliśmy się na wycieczkę do miejscowości Bakewell w Peak District. Już sama podróż była dużą frajdą, bo A, pielęgniarka, która umówiła się tam na spotkanie ze znajomym, ma cabrioleta, co przy pełnym słońcu i otaczających nas widokach było ogromnym plusem.



Same miasteczko, a także okoliczne pola i malownicze pagórki, po których spacerowaliśmy były naprawdę urokliwe. Przełamałam nawet moją niechęć do robienia zdjęć, żeby móc wysłać kilka rodzince :) Nie zabrakło też pysznego jedzenia, tradycyjnej "Bakewell tart", smakowych "fudge" (coś w stylu naszych Krówek) z lokalnego jarmarku i ogromnej porcji rewelacyjnego vegeburgera z frytkami z batatów. Miałam okazję spróbować już trzy różne vegeburgery podczas pobytu tutaj i ten był zdecydowanie najlepszy. 






Wracając do samych praktyk, w zeszłym tygodniu byłam głównie biernym obserwatorem w trakcie zabiegów, bo albo nie działo się nic ciekawego, albo były spore opóźnienia i nie było czasu, żebym mogła się pobawić, albo było za dużo osób wokół pacjenta. Mogłam za to całkiem sporo porozmawiać z lekarzami, na różnych etapach kariery, a wszystko zaczęło się od tego, że jeden z konsultantów, Mr.E zajmował się przez tydzień licealistką, która korzystając ze swojej przerwy wakacyjnej, robiła "praktyki". W Wielkiej Brytanii rekrutacja na studia medyczne wygląda troche inaczej niż w Polsce, znaczenie mają nie tylko wyniki egzaminów, ale także dodatkowa aktywność, taka jak wolontariat czy właśnie "doświadczenie zawodowe", więc w trakcie wakacji wiele osób stara się przynajmniej kilka dni spędzić w ten sposób. Jako, że dziewczyna nie jest jeszcze w 100% pewna czy chce iść na medycynę, Mr.E zaproponował, żeby wszyscy podzielili się swoimi szczerymi opiniamii z bycia studentem/stażystą/młodym lekarzem/konsultantem, w zależności od etapu na którym się aktualnie znajdują. Miło było usłyszeć, że generalnie, bez względu na to jak ciężko czasami by nie było, żadna z obecnych tam osób nie żałuje wybranej drogi. Spodobał mi się komentarz jednej z konsultantek, która stwierdziła bardzo rzeczowo, ale bez żadnej frustracji w głosie, że "jak masz spędzać, czasami i 80h tygodniowo pracując, to równiedobrze możesz to lubić". Zwłaszcza sposób w jaki to powiedziała był inny niż się spodziewałam, przekaż wyraźnie był taki, że to naprawdę fajna praca, mimo że ciężka. Po tych wszystkich komentarzach w Polsce, że chirurgia to beznadziejny pomysł, że w ogóle medycyna jest do niczego i trzeba było wybrać coś przyjemniejszego, prostszego, lepiej płatnego, to naprawdę miła odmiana :) No, ale tu ponownie kłania się ogromna różnica w mentalności, bo z mojego doświadczenia większość Polaków po prostu uwielbia narzekać. Żeby nie było, w kraju także miałam okazję trafić na niejednego lekarza zadowolonego z tego co robi, ale niestety przez 4 lata studiów, jednak więcej słyszałam negatywnych komentarzy, pełnych frustracji. Co ciekawe, może to zwykły zbieg okoliczności (przekonam się na zajęciach w nadchodzącym roku), ale ortopedzi są zazwyczaj zadowoleni ze swojej pracy. Pierwszy chirurg, który zaprosił mnie do udziału w operacji, wspominałam o nim już wcześniej, mimo wieloletniego stażu był wciąż pełen entuzjazmu na sali operacyjnej, to samo mogę powiedzieć o ortopedach spotykanych w Meksyku. Chyba jedyna naprawdę ciekawa operacja, w której uczestniczyłam w ubiegłym tygodniu, była zbiorem kilku, drobnych zabiegów, trwających łącznie dobre 5 godzin. Asystowałam Ms.Sh i drugiej konsultantce, którą w końcu miałam okazję lepiej poznać, Ms.C. Zabieg polegał na doprowadzeniu stopy pacjenta do bardziej fizjologicznego ułożenia, co wymagało osteotomii, przecięcia kilku ścięgien (co sama mogłam zrobić <3) i fuzji kilku drobnych stawów. Następnego dnia Ms.C skomentowała, że mam bardzo dobrą "chirurgiczną intuicję" i, że jestem znacznie bardziej przydatnym asystentem niż niejeden młody lekarz, zaczynający specjalizację. Nie ukrywam, było mi bardzo miło to słyszeć, ale od razu wyjaśniłam, że to nie tak, że mam jakiś super dar, po prostu spędziłam już wiele godzin na bloku operacyjnym i napatrzyłam się na całe mnóstwo zabiegów. Plus, życie z moją kochaną mamą nauczyło mnie jakże przydatnej techniki czytania w myślach (i mimice), co okazuje się pożądaną umiejętnością asysty, bo chirurdzy na ogół niewiele informacji przekazują w sposób werbalny, zupełnie jak ona :P Tak generalnie, jakby ktoś chciał sobie podnieść samoocenę to polecam praktyki w UK, zwłaszcza w północnej części. Tylu komplementów, co przez 2 miesiące spędzone tutaj, nie usłyszałam przez całe studia.
Na koniec ubiegłego tygodnia, w związku z tym, że mój opiekun wyjeżdżał na długi weekend już w piątek, a pozostałych dwóch konsultantów miało inne zobowiązania, zostałam oddana pod opiekę, wspomnianej już wcześniej, Ms.C, która była konsultantem tygodnia. Zapomniałam wcześniej napisać, że to właśnie ona była opisywana przez Mr.D i Mr.E jako "szalona Hiszpanka" i pewnie coś w tym musi być, bo na swojej sali operacyjnej ma "shouting pot", na wzór amerykańskich "swearing jars", gdzie za karę wrzuca się pieniądze za każe przekleństwo, w jej przypadku za krzyczenie w trakcie zabiegów. Z tego co sama miałam okazję zobaczyć, ma ona po prostu typowy dla Hiszpanów czy Włochów temperament, ale nie brakuje jej przy tym brytyjskiej uprzejmości. Większość przedpołudnia spędziłam z nią na obchodzie, gdzie miałam okazję przysłużyć się jako tłumacz i to bynajmniej nie dlatego, że trafiliśmy na kogoś z Polski. Na oddziale leżał pacjent ze Słowacji, który praktycznie zupełnie nie mówił po angielsku. Ms.C oświadczyła, że ona może co najwyżej po hiszpańsku tłumaczyć, ale niestety nie ratowało to sytuacji. W związku z tym, zaproponowałam, że mogę spróbować, ale nic nie obiecuję, bo jednak język polski, i słowacki nie są wcale aż tak podobne. Okazało się, że wystarczająco i przy użyciu bardzo uproszczonych zdań przekazałam pacjentowi co trzeba. Później, tego samego dnia, miałam jeszcze jedną styczność z językiem polskim, gdy Ms.C musiała zadzwonić na mikrobiologię, dopytać o swojego pacjenta. Okazało się, że jest to mężczyzna z bardzo, bardzo polskim nazwiskiem, także musiałam powtórzyć trzy razy jak się je wymawia, zanim ktokolwiek był w stanie powtórzyć. Zaczynam się zastanawiać co ja zrobię ze swoim nazwiskiem jeśli się tu przeprowadzę, biorąc pod uwagę, że za każdym razem, gdy ktoś chce je użyć, dyktując notatkę pooperacyjną, kończy się to zastąpieniem go komentarzem "studentka z Polski" :D

Po przeszło miesiącu słonecznej pogody, przyszedł czas na powrót bliższej Brytyjczykom, deszczowej aury. Miałam w związku z tym pewne obawy przed wycieczką do parku rozrywki Alton Towers, którą postanowiliśmy zorganizować w środku tygodnia, aby uniknąć weekendowych kolejek, ale szczęście mnie nie opuszcza. Deszcz grzecznie poczekał aż wsiadziemy do autobusu i ruszymy w drogę powrotną, zanim się pojawił. 







Choć nie udało nam się całkowicie uniknąć marnowania czasu na czekanie, bo w Wielkiej Brytanii także trwają jeszcze wakacje, więc ludzi nie brakowało, ale mimo tego wypróbowaliśmy wszystkie najbardziej ekscytujące rollercostery. Moim ulubionym nadal pozostaje ten, którym miałam okazję się przejechać w paryskim Disneyland, ale tutaj też świetnie się bawiłam i gorąco polecam :)

Comments

  1. Anonymous29/8/18

    sama szukałaś sobie pokoju do wynajęcia? :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. I tak i nie :) Uczelnia przez którą aplikowałam, podesłała mi kilka adresów email do osób, wynajmujących mieszkania studentom. Dodatkowo zasugerowano, że w razie gdyby nikt nie miał już wolnych miejsc, mogę aplikować o akademik na kampusie, ale nie było takiej potrzeby, bo znalazłam pokój u jednej z osób z listy mailingowej :)

      Delete
  2. Anonymous8/10/18

    a w jakim byłaś mieście? :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Szpital administracyjnie znajdował się w Stoke-on-Trent, na granicy miasteczka Newcastle under Lyme, w którym mieszkałam :) Był to szpital kliniczny Keele University.

      Delete

Post a Comment

Popular posts from this blog

Kierunek Wyspy, czyli droga do stażu w Wielkiej Brytanii.

Już za kilka dni rozpoczynam ostatni rok studiów, ale jako, że lubię planować swoją przyszłość z wyprzedzeniem, moje myśli wybiegają o prawie rok do przodu, do czekającego mnie po szóstym roku stażu podyplomowego. Pozostając wierną maksymie, będącej nazwą mojego bloga ["Be brave, dream big."], moje plany dotyczące stażu wymagają trochę więcej zachodu i przemyśleń niż wybór miasta i szpitala w Polsce. Już kilka lat temu, zaraz po rozpoczęciu studiów, zaczęłam interesować się możliwościami kształcenia się za granicą. Ktoś mógłby mi wytknąć, że to niepatriotyczne z mojej strony, ale dla mnie najważniejsze jest to, aby uzyskać jak najlepszą możliwą edukację, a to gdzie będzie się to odbywać jest dla mnie sprawą drugorzędną. Swoje rozważania rozpoczęłam od Kanady, ponieważ przy wszystkich absurdach dzisiejszego świata, robi ona wrażenie bardzo stabilnego kraju, z dobrze prosperującym systemem ochrony zdrowia. Niestety, dostanie się tam na specjalizację (staż odbywa się u nich w ra

I rok w pigułce - anatomia i histologia.

Wakacje trwają w najlepsze, ledwo wróciłam z rodzinnego wyjazdu, a zaraz czeka mnie kolejny, tym razem ze znajomymi. Dzisiejszy dzień spędzam odpoczywając, ale ponieważ pojawiło się kilka próśb, stwierdziłam, że spróbuję stworzyć post, w którym podsumuję pierwszy rok studiów. Za każdym razem, gdy ktoś pyta mnie jak wyglądają studia medyczne, albo jak było na pierwszym roku, mam poważny problem z odpowiedzią. Mam dwie opcje, powiedzieć to co pierwsze przychodzi mi na myśl i zabrzmieć jak zbyt pewna siebie i przesadnie wyluzowana czy spróbować tak ubrać to w słowa, żeby brzmieć tak jak stereotypowy student medycyny powinien... Na szczęście należę do osób, które wolą być szczere niż brzmieć dobrze, więc prawie zawsze wybieram opcję nr 1. I rok, tak jak zapewne każdy inny, jest do przejścia. Co więcej, na mojej uczelni jest on całkiem przyjemny i zapewnia na tyle dużą ilość czasu wolnego, że starcza go na imprezy, sport, IFMSA, gotowanie(niektórzy lubią, ja jestem za leniwa :P), spot

II rok w pigułce - biochemia, fizjologia i patomorfologia.

Miałam poczekać z tym postem do wakacji, ale ponieważ mam trochę wolnego czasu (no dobra, wcale nie mam, ale tym większą mam ochotę na pisanie tutaj :P ), postanowiłam kontynuować tradycję i napisać podsumowanie przedmiotów z bieżącego roku. Ostrzegam, że pewnie znów się rozpiszę, jak w ubiegłym roku, ale postaram się pilnować i zawrzeć najważniejsze informacje bez zbędnej prywaty. BIOCHEMIA Jeśli komuś na pierwszym roku wydaje się, że anatomia jest trudna (ja od początku pisałam, że poza pierwszym miesiącem, dla mnie nie była), to niech lepiej przygotuje się na dużo "płaczu i zgrzytania zębami" na drugim roku. Może przemawia przeze mnie trochę niechęć do pewnych asystentów, ale przedmiot naprawdę nie należy do najprzyjemniejszych, ani lekkich. Obowiązującą literaturą jest najnowsze wydanie Harpera, oraz wybrane rozdziały z Angielskiego, wszystko jest szczegółowo opisane w pliku, dostępnym na stronie Zakładu. Jak to wszystko wygląda? W pierwszym semestrze odbywają się