Skip to main content

Szwy, żarty i ALS, czyli chirurgia i medycyna ratunkowa.

Dopiero co bawiłam się na żeglarskiej majówce, a tu nagle zrobiła się prawie połowa lipca.
Znów narobiłam sobie zaległości w pisaniu, ale moje lenistwo bywa silniejsze ode mnie :P
Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać, że miałam w tym semestrze całkiem sporo egzaminów, z czego większość, mimo że technicznie rzecz biorąc na 4 roku jest sesja ciągłą, przypadała na ostatni miesiąc. Najpierw, jeszcze na koniec maja, musiałam zmierzyć się ze zdecydowanie najgorszym przedmiotem, czyli farmakologią. Tak jak w przypadku wszystkich dużych i ciężkich egzaminów, założyłam że dwa tygodnie będą optymalnym czasem na przygotowanie, co później, tradycyjnie już przeklinałam, idąc na egzamin. Test nie był, ani prosty, ani wybitnie trudny, ale to jest ten rodzaj przedmiotu, którego nie da się nauczyć w całości, zresztą nie po to ktoś wymyślił Pharmindexy i Empendium, żeby trzymać w pamięci tysiące nazw leków. Najbardziej demotywujący był fakt, że test składał się ze 100 pytań, a to już jest ta liczba, przy której mój mózg odmawia współpracy. Wiem, że na niektórych uczelniach jest to standardowa długość egzaminów, ale u nas rzadko się takie zdarzają. Poza zeszłoroczną patomorfologią, na której mieliśmy 125 pytań, poprzednim dłuższym egzaminem była anatomia, ale i tak na niej było ich tylko 80. Tak czy inaczej, spodziewałam się, że jak zwykle koło 60-tego pytania totalnie odechce mi się myśleć, ale o dziwo rozwiązywało mi się go całkiem dobrze aż do samego końca. Wyniki miały pojawić się następnego dnia koło południa, a że w związku z RODO-szaleństwem każdy musiał przyjść odebrać je osobiście, to przypomniało mi niezbyt przyjemne odbieranie rezultatów z biochemii. Na szczęście historia się nie powtórzyła, tym razem zdałam, podobnie jak większość piszących, tylko kilku osobom się nie udało, ale z tego co wiem to profesor na poprawie jest bardzo wyrozumiały, więc nie zapowiada się, żeby ktokolwiek z mojego roku musiał powtarzać przedmiot.

Okres przygotowań do farmakologii pokrył się niestety z blokiem z chirurgii, co nie pozwoliło mi się w pełni nim nacieszyć, ale prawdę mówiąc nie oczekiwałam niewiadomo czego od zajęć, bo zdaję sobie sprawę z realiów. Blok zaczynał się trzema dniami seminariów, na których nawet bez wiszącego nad nami egzaminu z farmakologii, nie byłoby mi łatwo się skupić, bo słuchanie prezentacji przez 5h jest nieludzkie. Część z nich była poprowadzona lepiej, część gorzej, sporo materiału się powielało, bo różne seminaria prowadzili różni lekarze, ale w sumie dzięki temu, nawet jeśli słuchało się tylko "jednym uchem" jak to większość robiła, to sporo dało się zapamiętać. Pewnego rodzaju wyjątkiem było ostatnie seminarium trzeciego dnia, które magicznie skupiło uwagę prawie całej grupy, a już zwłaszcza jej żeńskiej części, było ono bowiem prowadzone przez całkiem dobrze wyglądającego, młodego rezydenta. Zabawnie to wyglądało, kiedy nagle wszyscy przerzucili się z patrzenia na własne kolana (czyt.: w telefon, bądź notatki z farmakologii) na uważne słuchanie :P Dalsza część bloku była podzielona na czterodniowe tury na różnych oddziałach. Mojej podgrupie na początek przypadła urologia. Klinika ta jest jedną z prężniej działających na naszej uczelni. Z jednej strony, mają naprawdę fajny sprzęt, z dużą ilością "zabawek", takich jak monitor 4K na bloku operacyjnym, a z drugiej są też bardzo aktywni "na zewnątrz", angażują się w różne akcje profilaktyczne, a nawet sami je organizują, np. w postaci biegu "UroRun", który miał już dwie edycje. Podobało mi się też to, że lekarze mają podejście nastawione na przekazywanie wiedzy (nie wszyscy oczywiście), za to minusem był fakt, że nie dane nam było asystować do żadnych zabiegów. Jedyną praktyczną rzecz, którą robiliśmy było cewnikowanie pacjentów po zabiegu, usłyszałam nawet, że widać, że mam pewność w rękach w tym co robię :D Mieliśmy też okazję posłuchać kilku zabawnych historii z bloku operacyjnego, na przykład o tym jak to w trakcie jednej z orchidektomii (zabieg usunięcia jądra), asyście "uciekł" powrózek nasienny, po czym w ostatniej chwili sytuację udało się uratować pielęgniarce(/instrumentariuszce), bo rzeczona asysta osunęła się na podłogę xD Nie obyło się także bez sporej ilości dwuznacznych i zboczonych żarcików, jak to na chirurgii. Za to wyjątkowo, ze względu na specyfikę oddziału, pośmialiśmy się więcej z facetów niż kobiet.

Następne 4 dni mieliśmy spędzić na chirurgii plastycznej, ale dogadaliśmy się z asystentem, że dwa dni zostaniemy dłużej i oszczędzimy sobie tym samym czasochłonnych dojazdów w dwóch kolejnych. Jako, że był to tydzień egzaminu z farmakologii to było nam to naprawdę bardzo na rękę, a i tak wiele byśmy nie zobaczyli, bo akurat w tym terminie odbywało się tam szkolenie specjalizacyjne, więc profesor był zajęty rezydentami i to oni mieli pierwszeństwo do miejsca przy stole operacyjnym. Mimo tego, mi się poszczęściło, bo podczas cholecystektomii, na której byliśmy (nie mam pojęcia co robią chirurdzy plastyczni, operujący pęcherzyk żółciowy, ale nie narzekam), konieczna była inwersja, czyli przejście z zabiegu laparoskopowego na otwarty, bo pęcherzyk i okoliczne tkanki były mocno zmienione pozapalnie. Gdy padło pytanie, czy ktoś z nas chce się domyć do asysty, dałam mojej piątce całe 3 sekundy na zastanowienie, zanim się zgłosiłam, no cóż nie umiem się powstrzymać :P Zabieg od tego momentu nie trwał już długo, a gdy przyszło do zaszywania rany, zapytałam czy będę mogła założyć szwy na skórę. Specjalista zapytał czy kiedyś to robiłam, po czym uznał, że skoro tak, to w takim razie nie ma problemu i on już nas zostawia z rezydentem. Mimo, że ostatnio dawno nie miałam okazji do ćwiczenia na pacjentach, to wygląda na to, że nawet niewielka praktyka "na sucho", w ramach przygotowań do listopadowych zawodów, sporo mi dała. Rana była dość duża, więc założyłam ok.12 szwów, przy żartobliwych komentarzach rezydenta, takich jak: "nie, żebym Panią pospieszał, ale jak przez nas oddziałowa nie zdąży wypić kawy, to będziemy biedni", "coś mało już tej nitki, a drugiej nie dostaniemy, " oraz, do moich znajomych, "co tak cicho stoicie, nie chcecie trochę koleżanki postresować?". Uświadomiłam go grzecznie, że nie należę raczej do osób, które idzie "postresować", ale przyznam, że motywacja podziałała, bo zakończyłam szycie idealnie mieszcząc się w "limicie nici", co do milimetra. Kolejnym ciekawym momentem, w trakcie naszego krótkiego pobytu na oddziale, była konsultacja, na która przyszła na pacjentka z (opisując naprawdę najbardziej dosłownie i obrazowo jak się da) odpadającą piersią. Pani była po zabiegu rekonstrukcyjnym po mastektomii i z jakiś powodów gojenie rany nie postępowało jak należy, przez co, patrząc z boku autentycznie wyglądało to jakby pierś odrywała się od skóry. Był to naprawdę niecodzienny widok. Na zakończenie drugiego dnia, asystent wysłał nas, żebyśmy pozbierali wywiady z nowo przyjętymi pacjentami. O ile nie jest to nic niespotykanego, bo przecież od zeszłego roku nic innego nie robimy na większości oddziałów, tylko zbieramy historie choroby i prowadzimy badanie przedmiotowe, ale tym razem dostaliśmy do ręki karty pacjenta i mieliśmy je sami wypełnić. Jakoś zupełnie inaczej i znacznie mniej pewnie człowiek się czuje jak ma faktycznie wpisać to co wybada i czego się dowie do dokumentacji pacjenta, a nie tylko zreferować to prowadzącemu. Lepiej późno niż wcale. Z tego co wiem od znajomych, to "na zachodzie" studenci mają znacznie większą autonomię i dla nich takie rzeczy są codziennością.

Kolejne 4 dni wypadały na Oddziale Gastroenterologii i Chirurgii ogólnej, który jest połączony z oddziałem, na którym bywałam na dyżurach u Profesora S. Trochę czasu minęło od kiedy byłam tam po raz ostatni, a zajęcia skutecznie mi przypomniały dlaczego. Jestem ostatnią osobą, która bezmyślnie powtarzałaby stereotypu, ale 7 młodych rezydentek w jednym miejscu, spośród których co najmniej kilka robi wrażenie jakby nadal walczyło o względy profesora, to doskonały przepis na napiętą atmosferę. Zwłaszcza, że nadal na specjalizacje takie jak chirurgia ogólna wybierają się na ogół kobiety z konkretnym typem charakteru. Całe szczęście, że nasze zajęcia odbywały się z innymi rezydentami, w drugiej części korytarza. Zwłaszcza, że Profesor S, jak tylko mnie zobaczył na bloku operacyjnym, nie omieszkał skomentować mojej osoby. Tym razem było to coś na zasadzie "o niej jeszcze świat chirurgiczny usłyszy", skierowane do rezydentki, z którą mieliśmy zajęcia. Choć z jednej strony to miłe, to jednak przy całej mojej podgrupie, podgrupie z roku wyżej, lekarce i pielęgniarkach, raczej nie zjednuje mi tam przyjaciół. Dobrze, że nie wybieram się tam na specjalizację. Wracając do samych zajęć, w kolejnych dniach, kilka osób z mojej podgrupy załapało się na drobne asysty, ja już się nie wychylałam, żeby każdy miał okazję spróbować. Jednego dnia zaproponowałam za to naszej prowadzącej, żebyśmy poćwiczyli szycie na syntetycznych podkładkach, które tam mają, praktyki nigdy za wiele :) Jeszcze innego dnia lekarz wziął nas do Poradni Onkologicznej, gdzie robiłam za sekretarkę medyczną, co uratowało mnie przed śmiercią z nudów, podczas gdy pozostali bardzo się męczyli. Gdy już wychodziliśmy, Pan Doktor był bardzo nieszczęśliwy, że go opuszczam, a jak powiedziałam, że niestety mamy za chwilę kolejne zajęcia, to stwierdził, że to może on mi zwolnienie wystawi. Nie dziwię mu się, papierkowa robota to zdecydowanie przekleństwo tego zawodu. Ostatnie 8 dni bloku polegało głównie na podpieraniu ścian, co miało też swoje plusy, ponieważ dwa razy byłam nieobecna i nikt nie kazał mi tego odrabiać. Ach, no i prawie bym zapomniała, miałam okazję po raz pierwszy wykonać badanie per rectum. Ostatnio, kiedy lekarz mi to zaproponował w trakcie dyżuru, po szybki rzucie oka na długość swoich paznokci, uznałam że oszczędzę pacjentowi bólu. Tym razem był to pacjent, który przyszedł na kontrolę po usunięciu prostaty, a to przede wszystkim właśnie jej ocenie służy to badanie, ale zawsze coś. W ostatni dzień zajęć każdy z nas musiał przedstawić jedno, przydzielone mu wcześniej zagadnienie, ale przez to, że lekarze byli zawaleni robotą, nikt za bardzo nie słuchał tego co mówiliśmy. Dzień później, mieliśmy także zaliczenie testowe, ale podobnie jak na paru innych przedmiotach, które będziemy kontynuować na dalszych latach, było ono formalnością.

W trakcie drugiej części bloku z chirurgii, na szczęście już po egzaminie z farmakologii, mieliśmy popołudniami fakultet z ALS (=zaawansowana pierwsze pomoc). Jak wszystkie zajęcia z medycyny ratunkowej, było to głównie ćwiczenie praktyki, czyli to co lubię najbardziej. Mieliśmy okazję nauczyć się schematów postępowania z pacjentami po zatrzymaniu krążenia, zarówno w rytmach defibrylacyjnych jak i niedefibrylacyjnych, a także kilku rzeczy, które co prawda ja miałam okazję już wcześniej robić na dodatkowych warsztatach, więc teraz stanowiły dla mnie przypomnienie i okazję do poćwiczenia, ale dla pozostałych było raczej nowością, m.in: odbarczanie odmy prężnej, zakładanie dojść doszpikowych, intubacje. To ostatnie sprawiało nam wszystkim najwięcej problemu, dobrze że jacyś mądrzy ludzie wymyślili inne metody zabezpieczania dróg oddechowych dla lekarzy niebędących anestezjologiami, takie jak maski i rurki krtaniowe czy i-gele. Oprócz tego, podczas krótkich scenariuszy/pozoracji, mieliśmy okazje poćwiczyć pracę w zespołach, co jest dla mnie zawsze najbardziej męczącą częścią takich zajęć. Bynajmniej nie dlatego, że nie potrafię współpracować, po prostu mój charakter każe mi automatycznie wchodzić w rolę lidera, zwłaszcza jeśli nikt inny tego nie zrobi. I, o ile z jednej strony jest to przydatne, bo dzięki temu praca idzie w miarę spójnie i każdy wie co ma robić, to w momencie kiedy chcę dać innym szansę, a zawsze staram się to robić, pozostaje mi bezczynnie patrzeć na zupełny brak zdecydowania, co wymaga ode mnie sporo samozaparcia i cierpliwości. Wiadomo, nie każdy musi potrafić wejść w tę rolę, zresztą nie każdy będzie musiał, a nawet jeśli, to jest to dobra okazja żeby się nauczyć, co nie czyni tego nic mniej męczącym dla mnie.
Tak czy inaczej, fakultet był świetny i jak zawsze zdecydowanie zbyt krótki. Może kiedyś do twórców podstaw programowych dotrze, że to praktyka jest podstawą pracy lekarza, a póki co pozostaje mi cieszyć się, że mamy kliniki, którą są zdeterminowane, żeby wprowadzać takie fakultety :)

Na ostatni wpis tego roku akademickiego pozostało mi opisanie bloku z okulistyki i egzaminów, także nie powinien on być zbyt długi, ale dla porządku i tak opublikuję go osobno.


Comments

Popular posts from this blog

Kierunek Wyspy, czyli droga do stażu w Wielkiej Brytanii.

Już za kilka dni rozpoczynam ostatni rok studiów, ale jako, że lubię planować swoją przyszłość z wyprzedzeniem, moje myśli wybiegają o prawie rok do przodu, do czekającego mnie po szóstym roku stażu podyplomowego. Pozostając wierną maksymie, będącej nazwą mojego bloga ["Be brave, dream big."], moje plany dotyczące stażu wymagają trochę więcej zachodu i przemyśleń niż wybór miasta i szpitala w Polsce. Już kilka lat temu, zaraz po rozpoczęciu studiów, zaczęłam interesować się możliwościami kształcenia się za granicą. Ktoś mógłby mi wytknąć, że to niepatriotyczne z mojej strony, ale dla mnie najważniejsze jest to, aby uzyskać jak najlepszą możliwą edukację, a to gdzie będzie się to odbywać jest dla mnie sprawą drugorzędną. Swoje rozważania rozpoczęłam od Kanady, ponieważ przy wszystkich absurdach dzisiejszego świata, robi ona wrażenie bardzo stabilnego kraju, z dobrze prosperującym systemem ochrony zdrowia. Niestety, dostanie się tam na specjalizację (staż odbywa się u nich w ra

I rok w pigułce - anatomia i histologia.

Wakacje trwają w najlepsze, ledwo wróciłam z rodzinnego wyjazdu, a zaraz czeka mnie kolejny, tym razem ze znajomymi. Dzisiejszy dzień spędzam odpoczywając, ale ponieważ pojawiło się kilka próśb, stwierdziłam, że spróbuję stworzyć post, w którym podsumuję pierwszy rok studiów. Za każdym razem, gdy ktoś pyta mnie jak wyglądają studia medyczne, albo jak było na pierwszym roku, mam poważny problem z odpowiedzią. Mam dwie opcje, powiedzieć to co pierwsze przychodzi mi na myśl i zabrzmieć jak zbyt pewna siebie i przesadnie wyluzowana czy spróbować tak ubrać to w słowa, żeby brzmieć tak jak stereotypowy student medycyny powinien... Na szczęście należę do osób, które wolą być szczere niż brzmieć dobrze, więc prawie zawsze wybieram opcję nr 1. I rok, tak jak zapewne każdy inny, jest do przejścia. Co więcej, na mojej uczelni jest on całkiem przyjemny i zapewnia na tyle dużą ilość czasu wolnego, że starcza go na imprezy, sport, IFMSA, gotowanie(niektórzy lubią, ja jestem za leniwa :P), spot

II rok w pigułce - biochemia, fizjologia i patomorfologia.

Miałam poczekać z tym postem do wakacji, ale ponieważ mam trochę wolnego czasu (no dobra, wcale nie mam, ale tym większą mam ochotę na pisanie tutaj :P ), postanowiłam kontynuować tradycję i napisać podsumowanie przedmiotów z bieżącego roku. Ostrzegam, że pewnie znów się rozpiszę, jak w ubiegłym roku, ale postaram się pilnować i zawrzeć najważniejsze informacje bez zbędnej prywaty. BIOCHEMIA Jeśli komuś na pierwszym roku wydaje się, że anatomia jest trudna (ja od początku pisałam, że poza pierwszym miesiącem, dla mnie nie była), to niech lepiej przygotuje się na dużo "płaczu i zgrzytania zębami" na drugim roku. Może przemawia przeze mnie trochę niechęć do pewnych asystentów, ale przedmiot naprawdę nie należy do najprzyjemniejszych, ani lekkich. Obowiązującą literaturą jest najnowsze wydanie Harpera, oraz wybrane rozdziały z Angielskiego, wszystko jest szczegółowo opisane w pliku, dostępnym na stronie Zakładu. Jak to wszystko wygląda? W pierwszym semestrze odbywają się