Skip to main content

Spóźnialskie autobusy, dyktafony i remonty, czyli witamy na Wyspach.

Pierwsze dwa tygodnie pobytu w Wielkiej Brytanii prawie za mną. Dotarcie tutaj okazało się znacznie bardziej skomplikowane i czasochłonne niż się spodziewałam. Choć mój samolot startował w niedzielę rano to podróż zaczęłam już w sobotę w nocy, ponieważ wylatywałam z Wrocławia przed siódmą, na lotnisku miałam być minimum 2h wcześniej, a przedtem musiałam tam dojechać, co zajmuje ok.2,5h. Już od samego początku wszystko szło niezgodnie z planem. Najpierw, tata przyjechał po mnie później niż się umawialiśmy, później zjechaliśmy złym zjazdem i zamiast pokonać większość trasy autostradą, to męczyliśmy się miejskimi i wiejskimi drogami. Na szczęście, był środek nocy, a stan polskich dróg poprawił się na tyle, że spokojnie można było utrzymywać przyzwoitą prędkość, w związku z czym na lotnisku byliśmy na czas. Zdążyłam nawet na spokojnie wypić kawę, zachodząc w głowę, jakim cudem ludzie mogą decydować się na zamawianie o takiej godzinie piwa, albo szotów, ale to chyba po prostu specyfika lotnisk, to takie wyrwane z czasoprzestrzeni miejsca, gdzie spanie na podłodze czy picie jest równie normalne bez względu na godzinę. W związku z tym, że w nocy w ogóle nie spałam, postanowiłam wykorzystać lot na krótką drzemkę, niestety tanie linie lotnicze nie należą do najwygodniejszych, w dodatku miałam miejsce na środku, więc co chwilę się budziłam, próbują znaleźć jakąś znośną pozycję, w której by mnie wszystko nie bolało. W Liverpoolu, bo tam właśnie lądowałam, przywitała mnie bardzo niebrytyjska, słoneczna pogoda. Ucieszyłam się, bo planowo, była to dopiero połowa mojej podróży, a nawet, jak miało się wkrótce okazać, ta krótsza połowa (tak, tak, wiem, połowy są równe :P). Spod lotniska podjechałam autobusem na stację kolejową, gdzie w biegu kupiłam bilet i tylko dzięki pomocy przesympatycznej obsługi, która pomogła mi z bagażem i krzyknęła do konduktora, żeby poczekał minutę, zdążyłam dobiec na pociąg. Gdy już złapałam oddech i rozejrzałam się po przedziale, zwątpiłam czy przypadkiem nie siedzę w pierwszej klasie, zamiast w standardowej, ale okazało się, że po prostu mają tam tak ładne pociągi. Przed PKP jeszcze daleka droga. Po wyjściu z pociągu i dojściu na przystanek autobusowy, okazało się, że mój pośpiech był zbędny, ponieważ do najbliższego autobusu mam przeszło półtorej godziny. Na szczęście, niedaleko zauważyłam logo McDonalda, więc korzystając z nadmiaru wolnego czasu poszłam na lody. Na przystanek wróciłam z 15min zapasem czasu i spokojnie czekałam na odpowiedni numer autobusu. I czekałam, i czekałam... przez dobre 2,5h. Okazuje się, że nie tylko w Polsce nie można polegać na rozkładach jazdy. Mój bus się nie zjawił, a ja, w obawie przed tym, że może jednak zaraz będzie, nie mogłam ruszyć się z przystanku. Kiedy w końcu dojechałam do celu byłam wykończona. Fakt, że byłam na nogach od przeszło 30h, z czego ostatnie kilka w pełnym słońcu, na pewno nie pomagał. Mimo tego, kiedy dotarłam do mieszkania i poznałam swoją współlokatorkę E., zamiast iść wcześniej spać, przegadałam z nią cały wieczór.
W poniedziałek, zgodnie z instrukcją, stawiła się w sekretariacie ok 10 rano. E. była tak miła, że zaprowadziła mnie na miejsce, bo sama na pewno spędziłabym pół godziny błądząc po szpitalu. Po załatwieniu formalności, zostałam zaprowadzona na oddział, gdzie oddano mnie w ręce mojego opiekuna praktyk. Doktor JD. okazał się przesympatycznym i bardzo rozmownym konsultantem, a odział Ortopedii, w rzeczywistości ogromnym centrum, złożonym z kilku pododziałów. 
W związku z tym, że system pracy lekarzy w Wielkiej Brytanii jest inny niż w Polsce, nadal nie do końca rozumiem jak to wszystko funkcjonuje, ale będę miała mnóstwo czasu, żeby się nauczyć. Jak na razie, dowiedziałam się, że mają tu coś takiego jak "Consultant Of the Week", w skrócie "COW", co polega mniej więcej na tym, że jeden lekarz jest odpowiedzialny za nadzorowanie pracy całego oddziału od poniedziałku do piątku lub od piątku do poniedziałku. Trudno przełożyć to na polskie standardy, ponieważ z tego co wiem to u nas w ogóle nie ma czegoś takiego jak popularne w USA i UK dyżury "on call" (="na telefonie"). Bez zbędnego wdawania się w szczegóły, gdy w poniedziałek przed 11, dołączyłam do dr JD, był on w pracy od piątku, z czego całą ostatnią noc na nogach. Planowo, powinien był przekazać oddział kolejnemu dyżurnemu ok. 9, ale nadal miał całą listę pacjentów do odwiedzenia. Szybko zrozumiałam skąd takie opóźnienie, otóż dr JD jest strasznie gadatliwy, zwłaszcza w kontakcie z pacjentami. Z jednej strony to bardzo miłe, że znajduje czas by z każdym zamienić kilka(naście) zdań, ale z drugiej, mogę także zrozumieć frustrację rezydentów, którzy mają inne rzeczy do zrobienia niż chodzenie za nim na przedłużającym się o przeszło trzy godziny obchodzie. Zanim skończyliśmy zrobiło się popołudnie, ja zostałam wysłana do domu, a dr JD poszedł do swojego biura zająć się, jak to sam określił, "nudnymi papierami". O ile mój pierwszy dzień w szpitalu był dość krótki, następnego nadrobiłam ewentualne niewyrobione godziny z nadwyżką. Znów dotarłam na oddział po 10, ponieważ od rana musiałam pojechać na uczelniany kampus zrobić badania krwi, a zanim opuściłam szpital zrobiła się prawie 20. Większą część dnia spędziłam podobnie jak poprzedni, chodząc za dr JD i obserwując jak konsultuje pacjentów, a popołudniu zabrał mnie na blok operacyjny. Jakby komuś się wydawało, że brak sprzętu, chaos, wyłączone przez renowacje sale operacyjne i zabiegi "spadające" na następny dzień to jedynie domena polskich szpitali, spieszę wyprowadzić z błędu. Mimo, że szpital, w którym robię praktyki jest ogromny (na polskie standardy, ale już nie brytyjskie), a blok operacyjny składa się z prawie 40 sal, problemy są dokładnie te same. Pewne rzeczy są oczywiście lepiej rozwiązane, np kwestia dokumentacji medycznej, która nie zabiera lekarzom aż tyle czasu, ponieważ zamiast wpisywać wszystko ręcznie lub na komputerze, do każdego sprzętu podłączony jest dyktafon, a przygotowane przez nich nagrania są przepisywane przez sekretarki. No, ale nie mamy w Polsce aż tak źle, zawsze moglibyśmy pisać na maszynach, jak w w odwiedzonym przeze mnie rok temu, Meksyku :P Inna rzecz, która z tego co zauważyłam jest uniwersalna w wielu krajach, to swobodne podejście do spraw septyki i antyseptyki. Gdy jesteś studentem na bloku operacyjnym, każdy krzyczy na ciebie, żebyś pod żadnym pozorem niczego nie dotknął, a gdy w końcu masz możliwość umyć się do zabiegu, pielęgniarki patrzą na ciebie krytycznie przez cały proces ubierania, pilnując czy aby na pewno nie chwyciłeś złego fragmentu jałowej rękawiczki, ubierając ją. Po czym spędzasz na bloku dni, tygodnie, w moim przypadku już miesiące i widzisz jak bardzo wybiórcze podejście mają w praktyce lekarze. Pot kapiący z czoła do rany i otwarte okna, bo klimatyzacja nie działa? Czemu nie. To widziałam w Polsce. Wielka Brytania naprawdę nie jest lepsza. Nie musiałam być wcale obecna przy wielu zabiegach, żeby być świadkiem sytuacji, w której lekarzowi upadła na ziemię prowadnica do założenia wkłucia centralnego, a że był to rzadko używany, bardzo mały zestaw (przeznaczony dla małego dziecka) i nie mieli nigdzie pod ręką drugiego takiego, to została ona podniesiona z ziemi, przetarta środkiem do dezynfekcji i użyta do wykonania procedur. Jako, że ja miałam okazję widzieć już różne sytuacje to nie robi to na mnie aż takiego wrażenia, za to moi współlokatorzy z Niemiec, którzy wprowadzili się po pierwszym tygodniu mojego pobytu, byli w głębokim szoku. Najwyraźniej u nich nie ma opcji, żeby dochodziło do takich sytuacji. Zastanawia mnie tylko co na to statystki i czy poziom infekcji pooperacyjnych jest rzeczywiście drastycznie różny w Niemczech, Polsce, Wielkiej Brytanii czy Meksyku. Wbrew pozorom, nie pamiętam, żebym w tym ostatnim widziała jakieś rażące zaniedbania w tej kwestii. Wracając do samych praktyk, w środę posiedziałam na bloku operacyjnym, gdzie miałam okazję między innymi asystować do zabiegu oczyszczenia wnętrza kości u pacjenta, cierpiącego na osteomyelitis, czyli zapalenie kości i szpiku kostnego. Końcówkę pierwszego tygodnia spędziłam natomiast w poradniach ortopedii dziecięcej. Pooglądałam trochę RTG połamanych rąk i nóg w poradni złamań, wykonywanie USG bioder noworodków, w poradni badań przesiewowych w kierunku dysplazji bioder, które, co ciekawe, przeprowadzają przeszkolone pielęgniarki, a nie lekarze. Do tego, miałam okazję zobaczyć kilka ciekawych przypadków, m.in. pacjentkę z zespołem Ehlersa-Danlosa, pacjenta z porażeniem dziecięcym, i kilkoro dzieci z niezidentyfikowanymi zespołami genetycznymi, na które składały się różnorodne zaburzenia, nie tylko ortopedyczne. W jedno z popołudni, kiedy zostałam puszczona ze szpitala stosunkowo wcześnie, postanowiłam pochodzić trochę po miasteczku. Nie należy ono do największych, a przede wszystkim, w związku przerwą wakacyjną, opuściło je większość studentów, więc można odnieść wrażenie, że jest dość opustoszałe, ale mimo tego nie brakuje w nim ładnych miejsc.




Nie obyło się także bez spróbowania lokalnych pyszności, od angielskich słodyczy z supermarketów, po pyszne "oatcakes", czyli coś jak naleśniki, ale przygotowane na bazie mąki z płatków owsianych. Te drugie miałyśmy okazję spróbować w ramach śniadaniowego wypadu z E., do znajdującej się na trasie do szpitala knajpki.





W weekend, korzystając z trwającej od mojego przyjazdu niebrytyjskiej, bezdeszczowej pogody, pojechałam na kampus uniwersytecki, na którego terenie, poza ładnymi budynkami, znajduje się także jezioro, w okół którego można pospacerować.










Drugi tydzień zaczęłam od dwóch dni w poradni. W Polsce, na hasło "idźcie do poradni", wszyscy reagują jękiem zawodu i myślę, że trudno nam się dziwić, skoro wiemy doskonale jak takie zajęcia będą wyglądać. Pięć lub sześć osób, siedzących ściśniętych na kozetce, nie mających zupełnie nic do roboty, poza patrzeniem w ścianę i słuchaniem szybkiej wymiany zdań między lekarzem, a pacjentem, często bez jakiegokolwiek badania przedmiotowego do pooglądania, nie mówiąc już o przeprowadzeniu. Tutaj sytuacja wygląda inaczej. Lekarze mają znacznie więcej czasu dla każdego pacjenta (i na przerwę na kawę i pyszne ciastka), do tego na ogół jestem jedyną studentką w gabinecie (tylko raz zdarzyło się, że była nas trójka przez chwilę), dzięki czemu mam okazję nauczyć się znacznie więcej. W pierwszym tygodniu raczej tylko się przyglądałam, głównie dlatego, że musiałam przywyknąć do brytyjskiego akcentu, który nie należy tutaj do najprostszych, zwłaszcza dla kogoś wyszkolonego na amerykańskich serialach :P Natomiast w drugim tygodniu już aktywnie brałam udział w zbieraniu wywiadu z pacjentami. Usłyszałam nawet komplement od tutejszego studenta, który był wyraźnie zaskoczony tym jak dobrze jestem w stanie nadążyć za tym, o czym rozmawia on z pacjentem, nie mówiąc już o samodzielnym poprowadzeniu rozmowy. Prawdę mówiąc, wcale nie uważam, żeby szło mi aż tak płynnie i bezbłędnie, ale ze względu na bardzo dużą liczbę lekarzy imigrantów, wszyscy w szpitalu są przyzwyczajeni do różnorodnego poziomu angielskiego.
W środę miałam dzień wolny, więc zrobiłam coś, co nie zdarzyło mi się od pierwszego roku, poszłam do biblioteki :D W związku z tym, że nie miałam jeszcze ortopedii plus, jakby nie patrzeć, cała moja edukacja przebiega w języku polskim, a nie angielskim, postanowiłam poczytać jakieś podstawy, żeby lepiej się orientować w temacie. Oczywiście, skończyło się podobnie jak przy każdej próbie nauki, gdy nie mam nad sobą wizji zbliżającego się egzaminu, więcej czasu zmarnowałam niż faktycznie coś robiłam. Mimo tego nie była to zupełna strata czasu, bo trochę przydatnego słownictwa przyswoiłam, plus dowiedziałam się jak przeprowadzać podstawowe badania ortopedyczne. Czwartek i piątek spędziłam z powrotem na bloku operacyjnym. Niestety, ze względu na trwające renowacje, zabiegów jest mniej niż zazwyczaj, więc nie udało mi się załapać na żadną asystę, ale zobaczyłam m.in. operację złamanego obojczyka, której nie przeprowadza się zbyt często, gdyż większość takich złamań leczy się zachowawczo.
W nadchodzący weekend planujemy pozwiedzać okoliczne miejscowości z moimi współlokatorami, pogoda wciąż jest rewelacyjna, więc trzeba skorzystać. Trochę bardziej odległe podróże też mam w planie, ale to na spokojnie, mam jeszcze mnóstwo czasu.

Comments

  1. Nazwanie lekarza "cow" chyba dobrze świadczy o ich dystanie do siebie :D

    ReplyDelete
  2. Zdecydowanie :P Wczoraj lekarka, która pełni rolę "COW", za każdym razem jak z kimś rozmawiała i mówiła, że w ten weekend to jej dyżur, kończyła komentarz robią "muuu: xD

    ReplyDelete

Post a Comment

Popular posts from this blog

Kierunek Wyspy, czyli droga do stażu w Wielkiej Brytanii.

Już za kilka dni rozpoczynam ostatni rok studiów, ale jako, że lubię planować swoją przyszłość z wyprzedzeniem, moje myśli wybiegają o prawie rok do przodu, do czekającego mnie po szóstym roku stażu podyplomowego. Pozostając wierną maksymie, będącej nazwą mojego bloga ["Be brave, dream big."], moje plany dotyczące stażu wymagają trochę więcej zachodu i przemyśleń niż wybór miasta i szpitala w Polsce. Już kilka lat temu, zaraz po rozpoczęciu studiów, zaczęłam interesować się możliwościami kształcenia się za granicą. Ktoś mógłby mi wytknąć, że to niepatriotyczne z mojej strony, ale dla mnie najważniejsze jest to, aby uzyskać jak najlepszą możliwą edukację, a to gdzie będzie się to odbywać jest dla mnie sprawą drugorzędną. Swoje rozważania rozpoczęłam od Kanady, ponieważ przy wszystkich absurdach dzisiejszego świata, robi ona wrażenie bardzo stabilnego kraju, z dobrze prosperującym systemem ochrony zdrowia. Niestety, dostanie się tam na specjalizację (staż odbywa się u nich w ra

I rok w pigułce - anatomia i histologia.

Wakacje trwają w najlepsze, ledwo wróciłam z rodzinnego wyjazdu, a zaraz czeka mnie kolejny, tym razem ze znajomymi. Dzisiejszy dzień spędzam odpoczywając, ale ponieważ pojawiło się kilka próśb, stwierdziłam, że spróbuję stworzyć post, w którym podsumuję pierwszy rok studiów. Za każdym razem, gdy ktoś pyta mnie jak wyglądają studia medyczne, albo jak było na pierwszym roku, mam poważny problem z odpowiedzią. Mam dwie opcje, powiedzieć to co pierwsze przychodzi mi na myśl i zabrzmieć jak zbyt pewna siebie i przesadnie wyluzowana czy spróbować tak ubrać to w słowa, żeby brzmieć tak jak stereotypowy student medycyny powinien... Na szczęście należę do osób, które wolą być szczere niż brzmieć dobrze, więc prawie zawsze wybieram opcję nr 1. I rok, tak jak zapewne każdy inny, jest do przejścia. Co więcej, na mojej uczelni jest on całkiem przyjemny i zapewnia na tyle dużą ilość czasu wolnego, że starcza go na imprezy, sport, IFMSA, gotowanie(niektórzy lubią, ja jestem za leniwa :P), spot

II rok w pigułce - biochemia, fizjologia i patomorfologia.

Miałam poczekać z tym postem do wakacji, ale ponieważ mam trochę wolnego czasu (no dobra, wcale nie mam, ale tym większą mam ochotę na pisanie tutaj :P ), postanowiłam kontynuować tradycję i napisać podsumowanie przedmiotów z bieżącego roku. Ostrzegam, że pewnie znów się rozpiszę, jak w ubiegłym roku, ale postaram się pilnować i zawrzeć najważniejsze informacje bez zbędnej prywaty. BIOCHEMIA Jeśli komuś na pierwszym roku wydaje się, że anatomia jest trudna (ja od początku pisałam, że poza pierwszym miesiącem, dla mnie nie była), to niech lepiej przygotuje się na dużo "płaczu i zgrzytania zębami" na drugim roku. Może przemawia przeze mnie trochę niechęć do pewnych asystentów, ale przedmiot naprawdę nie należy do najprzyjemniejszych, ani lekkich. Obowiązującą literaturą jest najnowsze wydanie Harpera, oraz wybrane rozdziały z Angielskiego, wszystko jest szczegółowo opisane w pliku, dostępnym na stronie Zakładu. Jak to wszystko wygląda? W pierwszym semestrze odbywają się