Od 3 tygodni, z przerwą na imprezę urodzinową, jej odsypianie i kilka odcinków seriali, moje życie ogranicza się głównie do siedzenia przed komputerem i czytania miliona slajdów/stron książki.
Najpierw, przez 2 tygodnie romansowałam z Harperem, a teraz od kilku dni próbuję nauczyć się na egzamin z fizjologii. Jest to na pewno przyjemniejsze, bo choć przez cały rok uczyłam się tego przedmiotu dużo mniej niż biochemii, to są to rzeczy znacznie ciekawsze, a do tego mam "podparcie" w postaci wiedzy z biologii w liceum, histologii, anatomii czy biochemii.
Istnieją oczywiście zagadnienia, które muszę na nowo wykuć, co zresztą skrzętnie odkładam "na później" (egzamin za 3 dni xD), ale czytanie o hormonach tarczycy, czy funkcjonowaniu nerek jest znacznie ciekawsze, niż uczenie się wszystkich enzymów B-oksydacji i cyklu pentozofosforanowego, koenzymów, kofaktorów i inhibitorów łańcucha oddechowego, oraz innych, zapewne niezmiernie przydatnych szczegółów z biochemii.
Niestety, piękna pogoda i znajomi, zarzucający zdjęciami z wakacji, nie są najlepszą motywacją, a z każdą kolejną seminarką, czy wykładem, które mają nawet po 60-80 slajdów, chęci do nauki coraz mniej. Powtarzam sobie jak mantrę "jeszcze tylko kilka dni i wakacje", trochę pomaga.
Przy okazji nauki fizjologii, już kolejny raz nachodzi mnie na refleksję, jak źle ułożony jest program naszych studiów. Może nie tyle sam w sobie program, a bardziej jego egzekwowanie. Wiadomo, że na każdych studiach znajdują się mniej i bardziej istotne przedmioty, nie dla każdego także, ten sam przedmiot, będzie miał równie duże znaczenie, ale pewne rzeczy są moim zdaniem podstawą, niezbędną do dalszej nauki medycyny i zrozumienia funkcjonowania organizmu, a pewne detalami, którymi nie powinno nam się zawracać głowy. Nie twierdze, że biochemia jest nieważna, bo choć nie lubię się jej uczyć, to uważam, że jest niezbędna do zrozumienia metabolizmu, a to z jego zaburzeń wynikają liczne problemy zdrowotne, ale... No właśnie, ale jest różnica, między zrozumieniem meritum procesu, tego jaki jest jego cel, czym skutkują zaburzenia, a między uczeniem się na pamięć, które aminokwasy wchodzą do cyklu Krebsa przez alfa-ketoglutaran, a które przez pirogronian. Nietrudno zgadnąć, że to własnie tego typu rzeczy są znacznie częstszymi pytaniami na testowym egzaminie.
Z fizjologią jest trochę lepiej, pytania na kolokwiach są rozbudowane (na tyle, że nasza pula zapamiętanych pytań jest bardzo marna, bo nikt nie miał głowy do ich zapamiętywania, zwłaszcza w drugim semestrze :P) i częściej wystarczy rozumienie procesów/zjawisk, żeby wybrać dobra odpowiedź niż na biochemii. Jest za to inny problem, na drugim roku nie mamy czasu, ani motywacji do nauki tego przedmiotu. W pierwszym semestrze jeszcze dało by radę, za to w drugim, przy 2 biochemiach tygodniowo, wejściówkach z mikrobiologii, zbliżających się egzaminach, nikt (poza grupami dr W.), nie chodzi przygotowany na zajęcia. Na kolokwia podobnie, porządnie uczą się tylko nieliczni, którzy mają realną szansę na wywalczenie zwolnienia z egzaminu, a reszta "coś tam kojarzy" i liczy na to, że akurat się uda, jak nie w pierwszym terminie, to w drugim, a w razie czego przecież jest ich nieskończenie wiele (w teorii nie, ale praktyka jaka jest, każdy wie).
Nie opieram tego co piszę tylko na sobie, bo byłoby to mało miarodajne, jako że w drugim semestrze, konieczność nadrobienia biochemii, w połączeniu z licznymi wyjazdami na warsztaty, konferencje, itp, spowodowała, że na własną prośbę, zupełnie nie miałam czasu na inne przedmioty, ale także na moich znajomych. Nawet osoby, które nigdzie się nie ruszały, żyły ciągłą nauką biochemii i mikrobiologii, trochę patomorfologii, ale fizjologia była przez większość odkładana "na później". Tyle, że kiedy będzie to "później"? Po egzaminie z biochemii mieliśmy 1,5 tygodnia na przygotowanie się do fizjologii. Mało? Dużo? Zdania są podzielone, ale w jednym wszyscy się ze mną zgodzą, po miesiącu (wiele osób prawie tyle czasu na to poświęciło) wkuwania biochemii, chęci do nauki fizjologii są prawie zerowe. Tym bardziej, gdy wiadomo, że egzamin nie będzie aż tak trudny, a nawet jeśli, to jak się go nie zda w pierwszym terminie, to są następne, a na naszej uczelni "fizjologii się nie repetuje" (znów, w teorii można, ale...).
Jaki jest efekt tego wszystkiego? Nawet gdybym chciała inaczej, to na 2 roku jestem zmuszona spędzić znacznie więcej czasu nad biochemią niż nad fizjologią. Przeszło mi przez myśl, że "nadrobię to na patofizjologii", jednak sama szybko się w poprawiłam, że jeśli już to dopiero w drugim semestrze 3 roku, albo przed egzaminem, bo pierwszy upłynie przecież pod hasłem mikrobiologii i patomorfologii, z których czekają nas okropne egzaminy w zimowej sesji. Z drugiej strony, w kolejnym semestrze zaczyna się farmakologia, czyli co, znów "fizjo" będzie zepchnięte na dalszy plan...?
Czekam z utęsknieniem na kliniki, zdaję sobie sprawę, że konieczność nauki mało przydatnych rzeczy pozostanie, ale to zawsze trochę "bardziej" medycyna.
Konieczność nauki, jak zawsze doskonale wpływa na rozbudowane wpisy z przemyśleniami. Prokrastynacja to moje drugie imię xD
Najpierw, przez 2 tygodnie romansowałam z Harperem, a teraz od kilku dni próbuję nauczyć się na egzamin z fizjologii. Jest to na pewno przyjemniejsze, bo choć przez cały rok uczyłam się tego przedmiotu dużo mniej niż biochemii, to są to rzeczy znacznie ciekawsze, a do tego mam "podparcie" w postaci wiedzy z biologii w liceum, histologii, anatomii czy biochemii.
Istnieją oczywiście zagadnienia, które muszę na nowo wykuć, co zresztą skrzętnie odkładam "na później" (egzamin za 3 dni xD), ale czytanie o hormonach tarczycy, czy funkcjonowaniu nerek jest znacznie ciekawsze, niż uczenie się wszystkich enzymów B-oksydacji i cyklu pentozofosforanowego, koenzymów, kofaktorów i inhibitorów łańcucha oddechowego, oraz innych, zapewne niezmiernie przydatnych szczegółów z biochemii.
Niestety, piękna pogoda i znajomi, zarzucający zdjęciami z wakacji, nie są najlepszą motywacją, a z każdą kolejną seminarką, czy wykładem, które mają nawet po 60-80 slajdów, chęci do nauki coraz mniej. Powtarzam sobie jak mantrę "jeszcze tylko kilka dni i wakacje", trochę pomaga.
Przy okazji nauki fizjologii, już kolejny raz nachodzi mnie na refleksję, jak źle ułożony jest program naszych studiów. Może nie tyle sam w sobie program, a bardziej jego egzekwowanie. Wiadomo, że na każdych studiach znajdują się mniej i bardziej istotne przedmioty, nie dla każdego także, ten sam przedmiot, będzie miał równie duże znaczenie, ale pewne rzeczy są moim zdaniem podstawą, niezbędną do dalszej nauki medycyny i zrozumienia funkcjonowania organizmu, a pewne detalami, którymi nie powinno nam się zawracać głowy. Nie twierdze, że biochemia jest nieważna, bo choć nie lubię się jej uczyć, to uważam, że jest niezbędna do zrozumienia metabolizmu, a to z jego zaburzeń wynikają liczne problemy zdrowotne, ale... No właśnie, ale jest różnica, między zrozumieniem meritum procesu, tego jaki jest jego cel, czym skutkują zaburzenia, a między uczeniem się na pamięć, które aminokwasy wchodzą do cyklu Krebsa przez alfa-ketoglutaran, a które przez pirogronian. Nietrudno zgadnąć, że to własnie tego typu rzeczy są znacznie częstszymi pytaniami na testowym egzaminie.
Z fizjologią jest trochę lepiej, pytania na kolokwiach są rozbudowane (na tyle, że nasza pula zapamiętanych pytań jest bardzo marna, bo nikt nie miał głowy do ich zapamiętywania, zwłaszcza w drugim semestrze :P) i częściej wystarczy rozumienie procesów/zjawisk, żeby wybrać dobra odpowiedź niż na biochemii. Jest za to inny problem, na drugim roku nie mamy czasu, ani motywacji do nauki tego przedmiotu. W pierwszym semestrze jeszcze dało by radę, za to w drugim, przy 2 biochemiach tygodniowo, wejściówkach z mikrobiologii, zbliżających się egzaminach, nikt (poza grupami dr W.), nie chodzi przygotowany na zajęcia. Na kolokwia podobnie, porządnie uczą się tylko nieliczni, którzy mają realną szansę na wywalczenie zwolnienia z egzaminu, a reszta "coś tam kojarzy" i liczy na to, że akurat się uda, jak nie w pierwszym terminie, to w drugim, a w razie czego przecież jest ich nieskończenie wiele (w teorii nie, ale praktyka jaka jest, każdy wie).
Nie opieram tego co piszę tylko na sobie, bo byłoby to mało miarodajne, jako że w drugim semestrze, konieczność nadrobienia biochemii, w połączeniu z licznymi wyjazdami na warsztaty, konferencje, itp, spowodowała, że na własną prośbę, zupełnie nie miałam czasu na inne przedmioty, ale także na moich znajomych. Nawet osoby, które nigdzie się nie ruszały, żyły ciągłą nauką biochemii i mikrobiologii, trochę patomorfologii, ale fizjologia była przez większość odkładana "na później". Tyle, że kiedy będzie to "później"? Po egzaminie z biochemii mieliśmy 1,5 tygodnia na przygotowanie się do fizjologii. Mało? Dużo? Zdania są podzielone, ale w jednym wszyscy się ze mną zgodzą, po miesiącu (wiele osób prawie tyle czasu na to poświęciło) wkuwania biochemii, chęci do nauki fizjologii są prawie zerowe. Tym bardziej, gdy wiadomo, że egzamin nie będzie aż tak trudny, a nawet jeśli, to jak się go nie zda w pierwszym terminie, to są następne, a na naszej uczelni "fizjologii się nie repetuje" (znów, w teorii można, ale...).
Jaki jest efekt tego wszystkiego? Nawet gdybym chciała inaczej, to na 2 roku jestem zmuszona spędzić znacznie więcej czasu nad biochemią niż nad fizjologią. Przeszło mi przez myśl, że "nadrobię to na patofizjologii", jednak sama szybko się w poprawiłam, że jeśli już to dopiero w drugim semestrze 3 roku, albo przed egzaminem, bo pierwszy upłynie przecież pod hasłem mikrobiologii i patomorfologii, z których czekają nas okropne egzaminy w zimowej sesji. Z drugiej strony, w kolejnym semestrze zaczyna się farmakologia, czyli co, znów "fizjo" będzie zepchnięte na dalszy plan...?
Czekam z utęsknieniem na kliniki, zdaję sobie sprawę, że konieczność nauki mało przydatnych rzeczy pozostanie, ale to zawsze trochę "bardziej" medycyna.
Konieczność nauki, jak zawsze doskonale wpływa na rozbudowane wpisy z przemyśleniami. Prokrastynacja to moje drugie imię xD
Comments
Post a Comment