No i udało się, po wypełnieniu dwudziestu sześciu aplikacji, dwóch rozmowach o pracę, miesiącach ścigania ludzi o referencje, niezliczonych mailach i wypełnionych formularzach, za dwa dni rozpoczynam moją pierwszą pracę jako starszy rezydent na ortopedii (w trybie pozarezydenckim)!
Jak wspomniałam w poprzednim wpisie, choć ofert pracy dla osób zainteresowanych ortopedią trochę było, to liczba chętnych lekarzy znacznie ją przewyższała. Wiele ofert zamykało się na nowe aplikacje w przeciągu kilku godzin, ze względu na zbyt dużą liczbę chętnych. Pierwsza posada, w szpitalu w Londynie, na którą dostałam się na rozmowę kwalifikacyjną, zdecydowanie nie była moim top wyborem. Stolica Wielkiej Brytanii jest chyba ostatnim miejscem, w którym chciała bym mieszkać i pracować, ale z braku innych opcji, do rozmowy podeszłam. Patrząc obiektywnie, poszło mi na niej dość przeciętnie, ale mimo tego po kilku dniach otrzymałam maila z informacją, że o ile posady zaoferowano innym kandydatom, to w związku z dobrym wynikiem rozmowy, zostałam dodana do listy rezerwowych i jeśli miejsce się zwolni lub departament otrzyma finansowanie na dodatkowe posady, o które się stara, to się do mnie odezwą. To właśnie z tego maila dowiedziałam się też, że na ich ogłoszenie o pracę, odpowiedziało około sześćset osób. Mając świadomość takiego poziomy konkurencji, tym bardziej ucieszyłam się na kolejne dwa maile, z zaproszeniami na rozmowy kwalifikacyjne. Pierwsza z nich była na posadę w szpitalu w północno-wschodniej Anglii, a druga w podlondyńskiej miejscowości. Ostatecznie podeszłam tylko do pierwszej z nich. Jeszcze w to samo popołudnie po rozmowie dostałam telefon z ofertą pracy i po przeanalizowaniu obu lokalizacji i otrzymaniu prawie natychmiastowej odpowiedzi na długą listę pytań, którą wysłałam, zdecydowałam się ją przyjąć.
Nie będę ukrywać, rekrutacja na posady w trybie pozarezydenckim jest co najmniej równie zacięta co na rezydenturę i z wyżej wspomnianych dwudziestu sześciu posad, na około czternaście dostałam odpowiedź negatywną, trzy zaoferowały mi rozmowę o pracę, a reszta pozostała bez odpowiedzi. Oczywiście od czasu gdy zaakceptowałam ofertę, posad pojawiło się więcej i z tego co słyszałam od znajomych, którzy również nie dostali się na drugi stopień specjalizacji, szpitale w różnych częściach kraju dalej prowadzą rekrutację, ale nadal nie jest to prosta sprawa. Tym bardziej jestem niesamowicie szczęśliwa, że choć nie jest to formalna rezydentura, to moja kariera ortopedyczna w końcu ruszy do przodu. Praca jako starszy rezydent jest znacznie ciekawsza i dużo bardziej rozwojowa, bo o ile młodsi rezydenci głównie zajmują się nowymi przyjęciami i pacjentami na oddziałach, z ograniczonym dostępem do poradni i bloków operacyjnych (ze względu na ogrom pracy, bo w teorii wstęp mają kiedy chcą), tak starsi rezydenci są sparowani ze specjalistami i wraz z nimi uczestniczą w listach operacyjnych i prowadzeniu klinik specjalistycznych. Oczywiście progresja ta wiąże się też z większą odpowiedzialnością, bo w trakcie dziennych, a tym bardziej nocnych dyżurów, to właśnie starsi rezydenci podejmują większość decyzji i pełnią 'opiekę' nad stażystami i młodszymi rezydentami, podczas gdy specjaliści angażowani są jedynie w ostrych przypadkach, wymagających pilnej operacji lub gdy sytuacja wymaga podjęcia wyjątkowo trudnej decyzji. Mimo tego, jestem podekscytowana nadchodzącymi zmianami i choć od grudnia czeka mnie kolejna rekrutacja na specjalizację (bo mimo wszystko prościej zostać specjalistą w sposób tradycyjny), to najbliższy rok na pewno nie będzie czasem zmarnowanym. Poza doświadczeniem, zdobyte kompetencje mogą w przyszłości pozwolić mi skrócić formalną rezydenturą lub, jeśli podejmę decyzję by kontynuować pracę w trybie pozarezydenckim (lub najzwyczajniej w świecie nie dostanę się na drugi stopień), ubiegać się o uzyskanie tytułu specjalisty drogą alternatywną, w tak zwanym trybie 'CESR', czyli poprzez portfolio kompetencji.
W związku z nową pracą, po wakacyjnych podróżach, o których za chwilę, na koniec lipca czekała nas pierwsza od kilku lat przeprowadzka, w dodatku na drugi koniec kraju. Na szczęście szpital, który mnie zatrudnił, oferuje zwrot kosztów, więc o ile musiałam wyłożyć na to fundusze, to jest to tylko chwilowy wydatek, więc mogliśmy zatrudnić porządną firmę przeprowadzkową. Mimo tego, cały proces był niesamowicie męczący. Częściowo na własną prośbę, bo zamiast zaplanować miesiąc w taki sposób, aby mieć jak najwięcej czasu wolnego, mój kalendarz był całkowicie wypełniony. Poza dziennymi zmianami w pracy, spędziliśmy tydzień na Madeirze, później podchodziłam do testu 'Życie w UK' (który jest niezbędny do ubiegania się o obywatelstwo i ważny dożywotnio, więc chciałam go zdać póki mieszkałam w mieście, w którym jest organizowany), po nim miałam cztery nocki na ortopedii w Centrum Urazowym, zaraz po nich pojechaliśmy odwiedzić rodziców B na kilka dni, a na zakończenie dorzuciłam sobie jeszcze dzienny, trzynastogodzinny dyżur na ortopedii w moim poprzednim szpitalu, w którym robiłam pierwszy stopień specjalizacji. Przez ostatni rok nie miałam okazji tam pracować, wiec uznałam, że to fajny sposób na spędzenie ostatniego dnia jako 'młodszy rezydent' i dobra okazja na pożegnanie się przed przeprowadzką. Cały miesiąc był bardzo udany, więc nie żałuję, że spędziłam go tak intensywnie, ale gdy w końcu przyszło do samej przeprowadzki, a później rozpakowywania i urządzania się w nowym miejscu, mój organizm zdecydowanie miał dość. Dziś mam na dobrą sprawę pierwszy spokojny dzień, który nie wymaga dźwigania, ani wychodzenia z domu.
Jedną z ogromnych zalet przeprowadzki na północ kraju są niższe koszty życia niż na południu, co oznacza, że mogliśmy sobie pozwolić na upgrade z naszego ciasnego mieszkania, na znacznie większą przestrzeń z niższymi opłatami. Koty początkowo nie mogły zrozumieć, że nie tylko piętro, ale także parter należą do części mieszkalnej, jako że dotychczas całe życie mieszkały w mieszkaniach na piętrze, więc pierwsze dni spędziły skonfundowane na szczycie schodów xD Samo miasteczko wygląda dokładnie tak jak ze stereotypowego brytyjskiego serialu lub z pocztówki. Dużo cegły, imponująca katedra i zamek, ale też mnóstwo zieleni. Muszę powiedzieć, że ludzie wydają się tutaj dużo bardzie otwarci niż na południu, ale też okolica w któej mieszkamy, oraz rozmiar miejscowości jest zupełnie inny. W środę czeka mnie pierwszy dzień w pracy, więc zobaczymy jakie będzie środowisko zawodowe.
Żeby nie było, że z przeprowadzą wiążą się same plusy, to niestety moja nowa praca będzie wymagała dojeżdżania do dwóch różnych szpitali. Zabiegi planowe i niektóre poradnie odbywają się w innej miejscowości niż urazówka i dyżury. W związku z tym, nie obędzie się bez zakupu samochodu, a do tego czasu, długich dojazdów autobusami. Jako, że ostatni raz siedziałam za kółkiem pewnie z siedem lat temu, nigdy nie jeździłam po lewej stronie drogi, ani nie zmieniałam biegów lewą ręką, zanim zdecyduję się na zakup auta, będę musiała zrobić kilka lekcji przypominających. Niestety, ich dostępność jest bardzo ograniczona, więc trudno powiedzieć jak długo będę zależna od komunikacji miejskiej. Z drugiej strony, gdybym dostała się na rezydenturę, to pewnie też musiała bym wrócić do bycia kierowcą, bo większość regionów wymaga tego typu dojazdów. Północna część Anglii ma wiele pięknych parków i urokliwych miejscowości, więc bycie zmotoryzowanym na pewno ułatwi jej odkrywanie.
Drugą 'wadą' okolicy jest pogoda, a przynajmniej taki stereotyp 'Północy' zawsze mi prezentowano. O ile wczoraj w nocy i dziś przedpołudniem faktycznie popadało, to powiem szczerze, że w ostatnich dniach mieliśmy tu więcej słońca (i znacznie świeższe powietrze) niż w Severn, także chyba muszę pomieszkać tutaj trochę dłużej zanim wyrobię sobie opinię. Na pewno będzie tu trochę chłodniej, ale po parnych miesiącach w centrum miasta, rześkie powietrze brzmi jak przyjemna zmiana. Kolejnym mankamentem regionu jest lokalny akcent. Mam wrażenie, że na południu Anglii ludzie mówią zdecydowanie wyraźniej i delikatniej, natomiast tutaj, osoby z prawdziwie lokalnym akcentem mają tendencje do mówienia bardzo głośno i niewyraźnie. Wiadomo, kwestia przyzwyczajenia, ale coś czuję, że chwilę mi to zajmie.
Wracając do wakacyjnych wyjazdów, pomiędzy formalnościami związanymi z nową pracą i przygotowaniami do przeprowadzki, najpierw wybraliśmy się z B do Polski, gdzie spędziliśmy kilka dni w Trójmiecie. Gdańsk, w którym ostatni raz byłam chyba jako dziecko (nie licząc zawodów szermierczych, podczas których nie było okazji do zwiedzania), dalej pozostaje jednym z moich ulubionych miast w Polsce. Zarówno stare miasto ze zdobnymi kamieniczkami i urokliwymi kawiarniami, jak i nowoczesne (ale utrzymane w 'ceglastym' stylu) nowe osiedla nad rzeką tworzą naprawdę fajny klimat. Podczas naszego krótkiego pobytu zwiedziliśmy między innymi imponujące muzeum II Wojny Światowej, ale też mniej przygnębiające Muzeum Bursztynu, a nawet przypadkiem trafiliśmy na wystawę sztuki w jakimś opuszczonym budynku. Wybraliśmy się także na wycieczkę do Gdyni, gdzie przespacerowaliśmy się po malowniczych klifach i historycznych bunkrach.
Mimo, że za moment zaczynam nową pracę, to jeszcze nie koniec wakacyjnych podróży, bo już za niecałe dwa tygodnie czeka mnie wycieczka na panieński W, ale lokalizacja jest póki co sekretem (dla przyszłej panny młodej), więc o tym już w następnym wpisie. Za to, jako że dawno nie było, na zakończenie jeszcze trochę kocich zdjęć.
Comments
Post a Comment