Skip to main content

Malaga, Mauritius i kolejne zmiany, czyli wpis na trzydziestkę.

Z trzydziestką zbliżającą się wielkimi krokami, w końcu zmotywowałam się by dodać kolejny wpis. W ostatnich latach, ze względu na wszelakie egzaminy i rekrutacje, mam poczucie, że zimowe miesiące upływają mi głównie pod hasłem nauki, więc rzadko mam motywację aby wtedy cokolwiek pisać. W tym roku było podobnie, ponieważ znaczną część zimy spędziłam przygotowując się do rozmowy o pracę (czytaj, egzaminu ustnego) na drugi stopień specjalizacji. Jako, że poprzednio nie pisałam chyba o tym w zbyt wielu szczegółach, w skrócie wyjaśnię jak cały ten proces wygląda. 

Aplikacja na drugi stopień specjalizacji jest otwarta dla wszystkich którzy ukończyli (albo do sierpnia nadchodzącego roku ukończą) pierwszy stopień specjalizacji. Może to być zarówno w trybie rezydenckim jak i w takiej formie jak ja to zrobiłam, uzyskując odpowiednie kompetencje potwierdzone podpisanym przez specjalistę - ortopedę, certyfikatem. Co więcej, taki certyfikat można uzyskać także poza Wielką Brytanią, także rekrutacja jest tak naprawdę otwarta na cały świat. W związku z wysoką liczbą chętnych, pierwszy etap rekrutacji opiera się na portfolio. Każdy z kandydatów, w procesie samooceny, którą trzeba uzasadnić odpowiednimi dowodami, przyznaje sobie punkty za konkretne 'uznawane' osiągnięcia, takie jak liczba przeprowadzonych zabiegów z konkretnej grupy, publikacje, audyty, studia podyplomowe, doświadczenie jako lider itp. Następnie komisja weryfikuje przyznane punkty i na podstawie zatwierdzonych wyników, ustala ranking i przepuszcza określoną liczbę kandydatów do kolejnego etapu, W związku z ogromnym zainteresowaniem ortopedią i statyczną liczbą miejsc specjalizacyjnych, mimo nieustannie rosnącego zapotrzebowania, z roku na rok liczba punktów potrzebnych by dostać się na rozmowę o pracę nieubłagalnie rośnie. Żeby wszystko jeszcze bardziej skomplikować, punktacja za portfolio częściowo penalizuje osoby, które zbyt długo zwlekają z podjęciem z drugiego stopnia specjalizacji, mimo że często nie mają one na to wpływu przez to jak zacięty jest proces rekrutacyjny. Jak już wspomniałam w poprzednim wpisie, mi w tym roku udało się uzyskać wystarczającą liczbę punktów i dostać się na rozmowę. 

Rozmowa, a raczej egzamin ustny, trwa godzinę i składa się z czterech stacji: portfolio, klinicznej, priorytetyzacji oraz profesjonalizmu i komunikacji. Przy czym klucz oceny każdej ze stacji zawiera w sobie zarówno punkty za wiedzę, komunikację, ale też zbieranie i przekazywanie informacji i podejmowanie decyzji pod presją. Mimo, że moja rozmowa zaczęła się z lekkim opóźnieniem, całość minęła niesamowicie szybko. Pierwsza stacja służy głównie 'samoreklamie', podczas której kandydat może opowiedzieć dlaczego to właśnie on powinien dostać ofertę pracy i co czyni go gotowym do pracy jako starszy rezydent i uważam, że poszła mi całkiem dobrze, mimo że wrzucili do niej także pytania dotyczące profesjonalizmu i narodowego audytu endoprotez. Stacja kliniczna zdecydowanie mnie zaskoczyła, bo zamiast jednej 'scenki' dostałam dwie krótsze, z czego w jednej pojawiła się anatomia jamy brzusznej, co niekoniecznie znalazło się wśród powtarzanych przeze mnie zagadnień, biorąc pod uwagę, że aplikowałam na ortopedię. Stacja priorytetyzacji była czymś co naprawdę lubiłam na etapie przygotowań, ponieważ nie tylko ma ona formę, która naprawdę oddaje rzeczywisty element pracy, ale także wymaga zbierania i analizy informacji, a nie tylko wykucia i odtworzenia materiału. Niestety, w tym roku bardzo podkręcili poziom trudności poprzez podwojenie informacji do analizy w stosunku do poprzednich lat, bez zwiększenia ilości czasu, także trudno było się wyrobić. Na koniec miałam stację z profesjonalizmu i komunikacji, którą trudno mi ocenić, bo miała ona dość chaotyczną formę i miałam wrażenie, że mój egzaminator sam nie do końca wiedział czego ode mnie chciał. Tak czy inaczej, mimo że nie był to prosty egzamin, byłam po nim dobrej myśli, bo wiele osób z którymi rozmawiałam miało podobne przemyślenia co do jego trudności. 

Drugi etap rekrutacji ma tak naprawdę dwa zadania. Po pierwsze stanowi on dodatkowy egzamin (bo każdy z nas musiał już przecież zdać dwa egzaminy Stowarzyszenia Chirurgów, bez których nie można podjąć drugiego stopnia specjalizacji), oceniający czy kandydat spełnia określone wymagania i jest gotowy by stać się starszym rezydentem. W związku z tym, istnieje określony próg, który trzeba osiągnąć, aby być 'appointable', czyli właśnie nadawać się na podjęcie posady na drugim stopniu specjalizacji. Niestety, gdy kandydatów na drugi stopień z ortopedii jest przeszło 800, na rozmowę zakwalifikowanych około 360, a miejsc treningowych w całym Zjednoczonym Królestwie jedynie 145, to samo osiągnięcie progu nie daje gwarancji dostania pracy. I tutaj pojawia się druga funkcja egzaminu/rozmowy pracę, razem z punktacją z portfolio, pozwala ona stworzyć ranking kandydatów, w oparciu o który przyznawane są miejsca specjalizacyjne. W moim wypadku, mimo że osiągnęłam wymagany próg, niestety zbyt wiele osób zdobyło więcej punktów, w związku z czym nie dane mi będzie rozpoczęcie drugiego stopnia specjalizacji w tym roku. Oczywiście nie taki był plan, ale jak zawsze wychodzę z założenia, że nie ma sensu przejmować się rzeczami, na które nie ma się już wpływu, więc po kilku dniach użalania się nad sobą i nad stanem treningu specjalizacyjnego w Wielkiej Brytanii, dałam sobie czas na odpoczynek, po czym zabrałam się za tworzenie nowego planu, który miejmy nadzieję pozwoli mi wypaść lepiej w przyszłorocznej rekrutacji.

W związku ze wspomnianym przeze mnie wcześniej rosnącym zapotrzebowaniem na ortopedów, w tym także tych w trakcie specjalizacji, departamenty z roku na rok coraz bardziej zmagają się z obstawieniem grafików, a że rząd nie wyrywa się do finansowania dodatkowych miejsc rezydenckich, szpitale radzą sobie jak mogą, zatrudniając lekarzy w trybie pozarezydenckim. Dlatego też, żeby nie stać w miejscu i móc rozwijać się zawodowo, plan A na nadchodzący rok (jak zawsze mówiąc 'rok' w kontekście pracy, mam na myśli okres od sierpnia do sierpnia, kiedy to znaczna większość stażystów i rezydentów rotuje) to dostać się na jedną z takich posad i za rok aplikować na tryb rezydencki z większym doświadczeniem. Choć od zakończenia oficjalnej rekrutacji, co kilka dni pojawiają się nowe oferty, to posad nadal jest mniej niż te przeszło 600 osób, którym nie udało się dostać na drugi stopień specjalizacji, także na ten moment nie wiem czy plan wypali, ani gdzie mnie moja ewentualna nowa posada poniesie, ale plan B też już mam. Jeśli zajdzie taka potrzeba spędzę kolejny rok w obecnej lokalizacji, pracując dalej jako lekarz 'najemnik', czyli mniej godzin, za znacznie lepsze pieniądze, co też ma swoje ogromne plusy, o których pisałam w poprzednim wpisie. Potencjalnie mogłabym rozważyć jeszcze opcję C i zrobić to co spora liczba brytyjskich lekarzy, wyjechać na trochę do Australii lub Nowej Zelandii, ale póki co spróbuję zostać w NHS, przynajmniej do czasu wyrobienia sobie Brytyjskiego obywatelstwa, co będę mogła zrobić już za parę miesięcy.

Jak widać, życie zawodowe w Anglii to czasami jeden krok do przodu i dwa kroki w tył, ale jak to ktoś mądry kiedyś powiedział, liczy się droga, a nie cel, a na tą nie mogę narzekać, bo za mną kolejne świetne miesiące, pełne podróży i innych atrakcji.

Na zakończenie poprzedniego wpisu wspominałam nadchodzący wyjazd do Malagi, którym zastąpiliśmy naszą tradycję wycieczek do SPA na rocznicę. Zaczęło się trochę pod górkę, bo nasz lot był opóźniony o prawie godzinę, a na miejscu przywitała nas burza. W związku z tym, mimo, że lotnisko jest niesamowicie blisko miasta, do Airbnb dotarliśmy dopiero po północy. Na szczęście kolejnego dnia nie musieliśmy zrywać się zbyt wcześnie, a pogoda znacznie się poprawiła, więc po odespaniu podróż i pysznym śniadaniu, wybraliśmy się na lokalny targ, a później na oprowadzaną wycieczkę po mieście, organizowaną przez mieszkańców Malagi. To już któryś city break, na którym skorzystaliśmy z tak zwanych 'darmowych' wycieczek, w których zamiast płacić określoną kwotę w momencie rezerwacji, płaci się 'wedle uznania' po jej zakończeniu. Mam wrażenie, że taka forma powoduje, że przewodnicy na prawdę bardzo się starają aby stworzyć fajną atmosferę i jak na razie się na nich nie zawiedliśmy. Po wycieczce odwiedziliśmy plażę i port, po czym zaczęło kropić, więc schowaliśmy się w nadmorskim barze z osłoniętymi siedzeniami na tarasie, gdzie wypiliśmy po kieliszku wina i przeczekaliśmy deszcz. Wieczorem wybraliśmy się natomiast na przepyszną rocznicową kolację i pokaz flamenco, który był niesamowicie ciekawym przeżyciem. Na kolejny dzień mieliśmy zaplanowaną wycieczkę poza miasto, ale ze względu na alerty pogodowe, została ona odwołana. Zamiast tego przeszliśmy się po centrum, weszliśmy do muzeum i zabookowaliśmy kolejną 'darmową' wycieczkę na popołudnie, tym razem po miejskiej cytadeli/fortecy. Jako, że pogoda nie zachęcała do spacerów, na czas obiadu schowaliśmy się w pubie z tradycyjnymi lokalnymi tapas i Sangrią, gdzie przeczekaliśmy ulewę, po czym na zwiedzanie cytadeli wyszło pełne słońce. W samej Alcazabie mieliśmy okazję zobaczyć mix architektury i zdobień fenickich, rzymskich i arabskich, a także piękny widok na miasto i port i posłuchać o historii miasta i samej cytadeli. Niestety był to już ostatni element naszej wycieczki, która mimo kapryśnej pogody, wbrew licznym zapewnieniom mieszkańców, że w Maladze naprawdę nigdy tyle nie pada, i tak bardzo nam się podobała. 








Listopad upłyną mi pod hasłem pracy i załatwiania formalności, zarówno w ramach aplikacji na speckę jak i pod kątem grudniowych planów wyjazdowych. Wybrałam się też na kilka dni do Polski, na urodziny siostrzenicy. I tak nadszedł grudzień, a wraz z nim wyczekiwany wyjazd na Mauritius, gdzie na przepięknej plaży, w towarzystwie najlepszych przyjaciół (i zdalnie rodzinki), niekonwencjonalnie, czyli tak po naszemu, wzięliśmy z B ślub. 

Wyjazd planowaliśmy już od zeszłego roku i od samego początku zamysł był taki by zrobić z tego super wakacje, a sam ślub był tylko dobrą wymówką na daleką wyprawę. Całość wyszła dokładnie tak jak sobie wymarzyliśmy. Mimo, że udało nam się zapomnieć jedynych dokumentów, wymaganych do formalności, z czego zdaliśmy sobie sprawę dopiero w drodze z lotniska do hotelu, to dzięki uprzejmości lokalnych urzędników i pomocy pośrednika, z którego korzystaliśmy, wszystko udało się załatwić tak jak trzeba.

Skąd w ogóle pomysł na Mauritius? Gdy zaczęliśmy rozważać plany ślubne, oboje wiedzieliśmy, że nie chcemy wielkiego wesela i że zamiast tego chcieli byśmy się wybrać w jakieś egzotyczne miejsce. Początkowo planowaliśmy tak zwane 'elopment', czyli spontaniczny wyjazd tylko we dwójkę, ale na przestrzeni kolejnych miesięcy, nasi przyjaciele zostali włączeni do planów. Rozważaliśmy też takie miejsca jak Karaiby i Meksyk, ale koniec końców stanęło na Mauritiusie ze względu na rozmiar wyspy, klimat, aspekt finansowy i bardzo proste do ogarnięcia formalności. 

Naszą podróż zaczęliśmy z Londynu, skąd lecieliśmy z dwójką przyjaciół B. Moje przyjaciółki miały trochę inny harmonogram podróży, ale na miejscu udało nam się zsynchronizować wiele planów i spędzić dużo czasu wspólnie, na czym bardzo mi zależało. Zgodnie z tradycją, a może raczej klątwą, nasz lot był opóźniony, o czym poinformowano nas dzień wcześniej, ale mieliśmy już zorganizowany transport do Londynu, także spędziliśmy te dodatkowe godziny w pubie na lotnisku. Ostatecznie opóźnienie wyszło nam bardzo na korzyść, bo w związku z tym, że wylądowaliśmy ponad 3 godziny później niż planowo (więc przedpołudniem zamiast wcześnie rano), każdemu z nas przysługiwała pokaźna rekompensata finansowa, którą każdy z nas otrzymał po powrocie. Sam lot trwał 11 godzin i minął mi bardzo szybko, na spaniu i oglądaniu seriali. Lądowanie i odbiór bagażu poszły sprawnie, a przed lotniskiem czekał na nas klimatyzowany samochód, który zabrał nas do hotelu.


Podczas wyboru hotelu, chyba po raz pierwszy w życiu, zamiast recenzjami, kierowaliśmy się głównie 'atmosferą', na tyle na ile da się ją ocenić zdalnie. Naszą uwagę od razu przyciągnęła sieć hoteli Attitude i po analizie zdjęć, lokalizacji i paru innych czynników, zdecydowaliśmy się na klimatyczny Sunrise Attitude, w którym w ramach prezentu dla nas samych, postawiliśmy na prywatną mini-willę zamiast standardowego pokoju. Hotel ten jest prowadzony w duchu ekologii i wspierania lokalnej kultury. Jest on zlokalizowany na północno wschodnim wybrzeżu wyspy, kilka kroków od przepięknej plaży i zarezerwowany jest tylko dla osób dorosłych (sieć ma także kierowane dla rodzin).  



Poza cudowną atmosferą, oferuje on także pyszne jedzenie, różnorodne atrakcje w cenie pobytu, siłownię (z której B i jego przyjaciel faktycznie korzystali gdy ja wylegiwałam się na plaży), a także klimatyzowany pokoik herbaciany, w którym można usiąść wygodnie z książką, odpocząć od upału i spróbować świeżo parzone, lokalne herbaty. 



Pierwszy dzień pobytu spędziliśmy relaksując się po podróży i odkrywając najbliższą okolicę razem z M, która miała wypożyczony samochód i dołączyła do nas na przyhotelowej plaży. Następne przedpołudnie upłynęło nam na załatwianiu formalności w stolicy Mauritiusu - Port Louis, gdzie sympatyczni urzędnicy na szczęście przymknęli oko na to, że zamiast oryginałów mieliśmy wydrukowane kopie naszych odpisów aktów urodzenia. Po odwiedzeniu dwóch urzędów w Port Louis, ostatnim przystankiem był lokalny urząd, w którym podpisaliśmy resztę dokumentów i potwierdziliśmy na którą godzinę będzie z nami urzędniczka, która udzieli nam ślubu. Natomiast na wieczór zostawiłam facetów w hotelu i razem z M dołączyłam do W i jej partnera w ich Airbnb, gdzie zrobiliśmy sobie prywatne pool party. Kolejny dzień mieliśmy zaplanowany już wspólnie i w ramach integracji wybraliśmy się na całodzienny, prywatny rejs katamaranem. Choć przez pierwszą godzinę lało to na szczęście grudniowe deszcze na wyspie są bardzo przelotne i szybko się rozpogodziło. W ramach rejsu mieliśmy nielimitowany alkohol, pyszny obiad ze świeżo grillowanymi rybami lub mięsem, przerwę na nurkowanie i spacer po wyspie. Mieliśmy także okazję zobaczyć wodospad, małpy dokarmiane z łódek przez turystów i delfiny na wyciągnięcie ręki. 



Po dniu pełnym wrażeń, wszyscy padli wcześnie spać, a kolejny dzień był już dniem ślubu. Biznes ślubny na Mauritiusie kwitnie, w związku z czym, wiele hoteli organizuje śluby praktycznie codziennie. Wiele z nich, w tym Attitude, zapewnia organizację prostej ceremonii za darmo (a raczej w cenie pobytu jeśli nocuje się u nich określoną, minimalną liczbę nocy). Nasz hotel zapewniał koordynatorkę wydarzenia, dodatkowy pokój do przygotowań, elementy wystroju, nagłośnienie i miejsca do siedzenia na plaży, a także tort i wino musujące na toast. Oczywiście istnieje cały wachlarz dodatkowo płatnych opcji, takich jak makijażysta, stylista, fotograf, a nawet ceremonie pod wodą :D Nam zależało na prostocie. Fryzurę robiłam sama, do lekkiego makijażu tradycyjnie zaangażowałam W, która od lat jest moim makijażystą na imprezy, a fotografa organizowaliśmy we własnym zakresie. Jedyne z czym dodatkowo pomagał nam hotel to bukiet, do którego zostałam nakłoniona przez B i wspólny obiad w restauracji. Tak jak mówiłam, nie mogło być zbyt konwencjonalnie, więc jedynym właściwym wyborem utworu do ślubu była piosenka zespołu Metallica. Tak, że do 'ołtarza', a raczej łuku kwiatów, szłam z instrumentalnym coverem Enter Sandman by Mozart Heroes w tle. Po uroczystości był czas na toast, tort i zdjęcia, po czym poszliśmy na obiadokolację, gdzie ugoszczono nas ogromną ilością przepysznego jedzeniem, a resztę wieczoru spędziliśmy wspólnie przy basenie w naszej mini-willi. 




Kolejne dni na Mauritiusie były równie intensywne. Wybraliśmy się między innymi całą ekipą do fabryki rumu, nad święte jezioro oraz na wodospady, gdzie podejście okazało się znacznie bardziej wymagające niż założyliśmy, ale piękne widoki były tego warte (w opinii tych mniej marudnych). Nie obyło się też bez obowiązkowej kąpieli w wodospadzie na ochłodę. Razem z M zrobiłyśmy sobie wycieczkę samochodem po północnej części wyspy, podczas gdy panowie oddawali się swojej preferowanej formie spędzania czasu - graniu w billiard przy darmowych, hotelowych drinkach. Jako, że W była na miejscu przed nami i wracała adekwatnie wcześniej, a M miała trochę krótszy pobyt, spędziliśmy jeszcze wspólne popołudnie na plaży, po czym resztę wyjazdu organizowaliśmy z B i dwójką jego przyjaciół. Dotarliśmy na plantację herbaty, do rodzinnej winnicy, produkującej wino z liczi, do zoo w którym organizują 'safari' po wybiegu dzikich kotów i do parku z multikolorową glebą. Myślę, że naprawdę niewiele wartych zobaczenia miejsc pozostało przez nas nieodwiedzonych. Wyjazd będę wspominać jako magiczny i dokładnie taki jak sobie wymarzyłam.












Po powrocie do UK, spędziliśmy Święta z rodzicami B (a raczej powinnam już mówić 'z Teściami'), po czym od stycznia rozpoczęłam intensywną naukę, z krótką przerwą na wizytę w Polsce na okrągłe urodziny babci, na których w końcu miałam okazję nadrobić zaległości i porozmawiać nie tylko z najbliższą rodziną, ale też kuzynostwem, którego nie widziałam od kilku lat. W kwietniu, już po egzaminie, znów zawitałam do polski na kilka dni, tym razem spędzić czas z przyjaciółkami, jako że wszystkie trzy mają urodziny w tym samym miesiącu, a trzydziestka zobowiązuje. Po czym korzystając dalej z mojego obecnego trybu pracy, który pozwala mi czasowa i finansowo na podróżowanie, wybraliśmy się na rodzinny city break do Palermo, kontynuując zeszłoroczną tradycję. Choć samo miasto nie zrobiło na mnie aż takiego wrażenia, to jedzenie było przepyszne. Zdecydowanie najbardziej podobała mi się wycieczka poza miasto do Świątyni Segesta i miasteczka Eric, które robiło ogromne wrażenie. Z chęcią wrócę w przyszłości na Sycylię, żeby zobaczyć pozostałe części wyspy.


 





Nadchodzące tygodnie będą równie pełne atrakcji. W drugiej połowie miesiąca lecimy z B do Polski, gdzie zaczynamy od city break w Gdańsku, po czym planuję spędzić urodziny z rodzinką. Za to w lipcu kierunek Madeira. No, a w tym wszystkim w którymś momencie okaże się czy zostajemy w naszej obecnej lokalizacji i tylko zmieniamy mieszkanie, czy na koniec lipca/początek sierpnia będzie nas czekała duża przeprowadzka do innego miasta. Jest szansa, że tym razem kolejny update na blogu będzie szybciej biorąc pod uwagę nadchodzące zmiany i kolejne podróże.


Comments

Popular posts from this blog

Kierunek Wyspy, czyli droga do stażu w Wielkiej Brytanii.

Już za kilka dni rozpoczynam ostatni rok studiów, ale jako, że lubię planować swoją przyszłość z wyprzedzeniem, moje myśli wybiegają o prawie rok do przodu, do czekającego mnie po szóstym roku stażu podyplomowego. Pozostając wierną maksymie, będącej nazwą mojego bloga ["Be brave, dream big."], moje plany dotyczące stażu wymagają trochę więcej zachodu i przemyśleń niż wybór miasta i szpitala w Polsce. Już kilka lat temu, zaraz po rozpoczęciu studiów, zaczęłam interesować się możliwościami kształcenia się za granicą. Ktoś mógłby mi wytknąć, że to niepatriotyczne z mojej strony, ale dla mnie najważniejsze jest to, aby uzyskać jak najlepszą możliwą edukację, a to gdzie będzie się to odbywać jest dla mnie sprawą drugorzędną. Swoje rozważania rozpoczęłam od Kanady, ponieważ przy wszystkich absurdach dzisiejszego świata, robi ona wrażenie bardzo stabilnego kraju, z dobrze prosperującym systemem ochrony zdrowia. Niestety, dostanie się tam na specjalizację (staż odbywa się u nich w ra...

I rok w pigułce - anatomia i histologia.

Wakacje trwają w najlepsze, ledwo wróciłam z rodzinnego wyjazdu, a zaraz czeka mnie kolejny, tym razem ze znajomymi. Dzisiejszy dzień spędzam odpoczywając, ale ponieważ pojawiło się kilka próśb, stwierdziłam, że spróbuję stworzyć post, w którym podsumuję pierwszy rok studiów. Za każdym razem, gdy ktoś pyta mnie jak wyglądają studia medyczne, albo jak było na pierwszym roku, mam poważny problem z odpowiedzią. Mam dwie opcje, powiedzieć to co pierwsze przychodzi mi na myśl i zabrzmieć jak zbyt pewna siebie i przesadnie wyluzowana czy spróbować tak ubrać to w słowa, żeby brzmieć tak jak stereotypowy student medycyny powinien... Na szczęście należę do osób, które wolą być szczere niż brzmieć dobrze, więc prawie zawsze wybieram opcję nr 1. I rok, tak jak zapewne każdy inny, jest do przejścia. Co więcej, na mojej uczelni jest on całkiem przyjemny i zapewnia na tyle dużą ilość czasu wolnego, że starcza go na imprezy, sport, IFMSA, gotowanie(niektórzy lubią, ja jestem za leniwa :P), spot...

II rok w pigułce - biochemia, fizjologia i patomorfologia.

Miałam poczekać z tym postem do wakacji, ale ponieważ mam trochę wolnego czasu (no dobra, wcale nie mam, ale tym większą mam ochotę na pisanie tutaj :P ), postanowiłam kontynuować tradycję i napisać podsumowanie przedmiotów z bieżącego roku. Ostrzegam, że pewnie znów się rozpiszę, jak w ubiegłym roku, ale postaram się pilnować i zawrzeć najważniejsze informacje bez zbędnej prywaty. BIOCHEMIA Jeśli komuś na pierwszym roku wydaje się, że anatomia jest trudna (ja od początku pisałam, że poza pierwszym miesiącem, dla mnie nie była), to niech lepiej przygotuje się na dużo "płaczu i zgrzytania zębami" na drugim roku. Może przemawia przeze mnie trochę niechęć do pewnych asystentów, ale przedmiot naprawdę nie należy do najprzyjemniejszych, ani lekkich. Obowiązującą literaturą jest najnowsze wydanie Harpera, oraz wybrane rozdziały z Angielskiego, wszystko jest szczegółowo opisane w pliku, dostępnym na stronie Zakładu. Jak to wszystko wygląda? W pierwszym semestrze odbywają się ...