Skip to main content

Ze szpitalnych korytarzy do własnego gabinetu, czyli czas na medycynę rodzinną.

Po prawie trzech miesiącach intensywnej pracy na izbie przyjęć i oddziale COVIDowym, na koniec października moje życie poza pracą w końcu odrobinę odżyło. Najpierw, wybraliśmy się z B na krótki wypad do SPA w Falmouth, nadmorskim miasteczku w Kornwalii. Po przyjeździe przeszliśmy się po miasteczku, po czym zjedliśmy pyszną obiadokolację w naszym hotelu. Kolejny, deszczowy dzień spędziliśmy mocząc się w basenie hydrotermalnym z masażami wodnymi, wygrzewając w różnorakich saunach i jaccuzzi z widokiem na ocean (w strugach deszczu, jako że było ono na dworze, co było ciekawym przeżyciem), a ja na koniec także relaksując się podczas klasycznego masaż. Natomiast ostatniego dnia, jako że pogoda się znacznie poprawiła i wyszło słońce, wybraliśmy się na spacer wzdłuż wybrzeża. 






Czy wspomniałam, że było dużo dobrego jedzenia? :D Zdecydowanie potrzebowałam takiego relaksu, zwłaszcza że po powrocie, listopad upłynął mi pod hasłem pracy na nocnych zmianach i "długich" dniach. Mimo nocek, odżyło też w końcu trochę moje życie towarzysko-kulturalne. Wszystko zaczęło się od tego, że na Facebooku pojawiły mi się reklamy musicalu Chicago, wystawianego w mojej miejscowości. Choć generalnie nie przepadam za tą kategorią filmów czy sztuk, od kiedy pamiętam, uwielbiałam filmową wersję z Catherine Zeta-Jones, postanowiłam więc, że się wybiorę. Jako, że B zupełnie nie jest fanem gatunku, zagadałam do koleżanki, z którą razem odbywałyśmy pierwszy rok stażu, czy byłaby zainteresowana. I tak oto po raz pierwszy (i nie ostatni) trafiłyśmy do teatru. Spektakl był rewelacyjny, zarówno dla mnie, z perspektywy osoby, która historię znała na pamięć jak i zdaniem S, która Chicago nigdy wcześniej nie widziała. Po spektaklu wybrałyśmy się na spacer po molo, obiad i drinki, gdzie w końcu miałyśmy okazję nadrobić zaległości w ploteczkach, jako że nie widziałyśmy się od lipca, jak nie dłużej. Zanim opuściłyśmy teatr, podczas przerwy w musicalu, obsługująca nas pracownica teatru, poleciła nam inny, muzyczny spektakl, który miał być gościnnie wystawiany tydzień czy dwa później. Jako, że S się nim szalenie podekscytowała, jeszcze w ten sam dzień, zdecydowałyśmy, że kupujemy bilety. Nie ukrywam, dla mnie także, muzyczne, feministyczne show, opowiadające historię sześciu żon Henryka VIII z niecodziennej strony, bo taki mniej więcej był opis musicalu "Six", brzmiało zachęcająco. Decyzja okazała się w pełni trafiona, bo show było świetne, pełne energii i chwytliwych piosenek, których słuchałam jeszcze długo po jego zakończeniu. Po musicalu poszłyśmy z S na drinki do naszego, teraz już sprawdzonego, pubu, z ogródkiem i grzejącymi lampami, co pozwalało komfortowo siedzieć na dworze, mimo jesiennej pogody. S wspomniała żartobliwie, gdy siedziałyśmy na kanapach, sącząc nasze drinki, że byłoby zabawnie gdyby aktorki z "Six" wybrały się po spektaklu na miasto do tego samego pubu. Nie dłużej niż dwie minuty później, do stolika obok nas podeszła duża ekipa młodych ludzi. Zajęło nam co najmniej kolejne dwie, zanim dotarło do nas, że tak, to jest ekipa z "Six" :D S wpadła w tryb fangirl, próbując nagrać/zrobić im zdjęcie z ukrycia, po czym, gdy ja poszłam po kolejne drinki, po prostu podeszła i zagadała czy może zrobić sobie selfie z choć jedną "królową". Tak właśnie zastałam ją po powrocie, w środku rozmowy z aktorką, grającą Katarzynę Aragońską, która sprawiała wrażenie równie podekscytowanej, zapewne ekscytacją S. Porozmawiałyśmy we trójkę przez kilka minut i każdy wrócił do swojego stolika. Wieczór zdecydowanie należał do udanych.




W kolejnym tygodniu, po wielu nieudanych podejściach w poprzednich 15 miesiącach, bo Covid i restrykcje, w odwiedziny do UK wpadła moja najlepsza przyjaciółka M. Dzięki temu, mieliśmy pretekst i motywację, żeby pozwiedzać w końcu okolicę, do czego nieudolnie zbieraliśmy się z B już jakiś czas. Wybraliśmy się między innymi do muzeum figurek, do groty, w której znaleziono historyczne dowody na to, że w tym samym okresie w historii, korzystali z niej zarówno ludzie współcześni jak i Neandertalczycy, a także na plażę z której wróciliśmy "kolejką" klifową. Nie zabrakło też kilku wypadów na smaczne jedzenie. Po tylu różnych wyjściach, zakończyliśmy listopad kolejnym wyjściem do teatru, tym razem z B, na metalowo-rockowy występ orkiestry symfonicznej. Choć nie było to aż tak porywające jak musical" Six", to nadal był to przyjemny wypad.





Wraz z rozpoczęciem grudnia, przyszedł czas na dużą zmianę. Po 16 miesiącach pracy w szpitalu, rozpoczęłam kolejną rotację, tym razem u lekarza rodzinnego. Ostatnią styczności z medycyną rodzinną miałam prawdopodobnie na 5 roku studiów, o ile mnie pamięć nie myli, więc nie dość że było to już naprawdę dawno, to dodatkowo w innym kraju. Na szczęście, poradnia w której pracuję przyjęła mnie bardzo życzliwie. Przez pierwsze dwa tygodnie miałam okres wprowadzający, w trakcie którego miałam okazję spędzić czas zarówno z lekarzami jak i pozostałymi pracownikami, pielęgniarkami, osobami z administracji, lokalnym farmaceutom itp. Dzięki temu miałam czas oswoić się z nowym środowiskiem i zobaczyć jak inni pracują. Od trzeciego tygodnia zaczęłam mieć już własne kliniki. Jako, że nowi, młodzi lekarze zawsze potrzebują więcej czasu, w odróżnieniu od specjalistów, mających po 10-15min na pacjenta, ja dostałam po 30min. Dodatkowo, w pierwszym miesiącu pracy, moja lista rzadko była całkowicie wypełniona, więc w rzeczywistości przyjmowałam tylko po 4-6 pacjentów dziennie. Dało mi to mnóstwo czasu na zrobienie ton e-learningu i załatwienie różnych innych medycznych i niemedycznych spraw. Nie ukrywam, sporą część czasu, spędziłam też odświeżając wiedzę z takich dziedzin jak dermatologia, choroby wieku dziecięcego czy badanie ucha, jako że od zakończenia studiów, miałam raczej głównie do czynienia z ostrymi przypadkami. O ile pacjenci z zawałem, udarem czy zaostrzeniami POChP i astmy to dla mnie chleb powszedni, tak lżejsze przypadki i bardziej codzienne problemy, to dla mnie coś nowego. Z tego powodu, podstawową rzeczą, której musiałam się nauczyć po rozpoczęciu pracy jako lekarz rodzinny, to życie z wieczną niepewnością. Czy nic nie przeoczyłam? Czy słusznie odesłałam pacjenta do domu z zapewnieniem, że to nic poważnego i samo przejdzie? Czy powinnam była odesłać do szpitala, na wszelki wypadek? Pracując na izbie przyjęć, w znacznie mniejszym stopniu musiałam polegać na własnym badaniu przedmiotowym i podmiotowym. Prawie każdy pacjent, którego badałam, miał pełen zestaw badań krwi i co najmniej rentgen klatki piersiowej, zanim do mnie trafił. Dodatkowo, jako stażysta nie podejmowałam decyzji o odsyłaniu pacjentów do domu, w ciągu dnia musiał to być specjalista, a wieczorami i w nocy, rezydent. W poradni lekarza rodzinnego nie ma tego komfortu i szybko trzeba nauczyć się większego zaufania do własnej, klinicznej oceny sytuacji. Oczywiście, zawsze istnieje możliwość wysłania szybkiej wiadomości/podejście do gabinetu jednego ze starszych kolegów, każdego dnia mam przydzielonego specjalistę, który mnie nadzoruje, ale w rzeczywistości, są oni zabiegani i nie mogę latać do nich z każdą niepewnością. Na ogół proszę ich o podejście jeśli nie jestem pewna co myśleć o badaniu przedmiotowym, albo gdy trafiam na coś, z czym nigdy nie miałam do czynienia. W przypadku niepewności co do dalszego postępowania/leczenia/dalszych skierowań do specjalistów, wystarczy, że wyślę do nich wiadomość, choć zanim się na to zdecyduję, najpierw sprawdzam narodowe wytyczne i dopiero jeśli one są niejasne, proszę o poradę.
Od samego początku wiedziałam, że nie jest środowisko, które polubię, medycyna szpitalna to zdecydowanie bardziej mój klimat, ale rotacja jest bardzo wartościowa, bo zmusza mnie do odświeżenia wiedzy z wielu dziedzin, z którymi nie miałam do czynienia od zakończenia studiów. Mimo wszystko, im mniej dni muszę spędzić w poradni, tym lepiej, więc wykorzystuję te cztery miesiące na nadrobienie obowiązkowych szkoleń i sesji wykładowych. Na drugim roku stażu, w odróżnieniu od pierwszego, nie mamy już zorganizowanego dnia wykładowego raz w tygodniu, zamiast tego są tak zwane regionalne dni edukacyjne, które odbywają się głównie online. Można zapisać się na nie przez specjalny portal internetowy, samemu wybierając jakie sesje nas interesują lub są nam potrzebne do wypełnienia luk w portfolio. Na ten moment, każdy stażysta musi na przestrzeni roku wziąć udział w 60 godzinach wykładów i warsztatów. Liczba ta była taka sama w ubiegłym roku, ale została obniżona do 45 godzin ze względu na pandemię, w tym roku, nic póki co nie wskazuje na to, aby planowano ją obniżyć. By umożliwić nam wzięcie udziału w dniach edukacyjnych, każdemu stażyście drugorocznemu, przysługuje 30 dni urlopu edukacyjnego. W zależności od rotacji, na której się jest, głównie ze względu na braki kadrowe w szpitalach, nie zawsze jest się w stanie taki urlop uzyskać. Medycyna rodzinna jest na to najlepszym momentem, dlatego też od grudnia, regularnie go wybieram. Jako, że wykłady nigdy nie trwają całego dnia i uczestniczę w nich z komfortu mojej kanapy, a także w związku z tym, że w trakcie rotacji z rodzinnej pracuje się tylko 40 godzin tygodniowo, bez żadnych weekendów, nocek czy długich dni, postanowiłam wykorzystać styczeń (i fakt, że od połowy grudnia do końca stycznia podniesiono tymczasowo stawki w związku z obciążeniem szpitala) i wziąć kilka dodatkowych dyżurów. Pierwszy z nich wzięłam na izbie przyjęć, a kolejne pięć na oddziale COVIDowym. W ten sposób, jako odskocznia od medycyny rodzinnej, spędziłam większość weekendów w szpitalu. Uwielbiam specjalistki intensywnej interny, które są odpowiedzialne za oddział COVIDowy, więc praca z nimi to była sama przyjemność. Dodatkowo, byłam tam jako ekstra para rąk do pracy (normalnie w weekend na oddziale jest jeden stażysta i jeden specjalista), poza pierwszym dyżurem, na który poszłam z tym nastawieniem i na miejscu dowiedziałam się, ze stażysta, który miał tam być przez weekend złapał COVID. Mimo tego, nawet tamten dyżur, choć trochę bardziej intensywny, był bardzo przyjemny. W lutym już raczej nie planuję brać żadnych dyżurów, ale zobaczymy. Planuję za to wakacje, ale póki co los nam w tej kwestii nie sprzyja, więc napisze o nich, o ile dojdą do skutku, w następnym wpisie.
Korzystając z dużej ilości wolnego czasu, zaczęłam interesować się trochę bardziej planowaniem dalszej kariery. Na początku sierpnia zakończę oficjalny staż i muszę zdecydować co dalej. Już od zeszłego roku wiedziałam, że chciałabym zrobić tak zwany "F3", zamiast rozpoczynać specjalizację bezpośrednio po stażu. Jest to ogólny termin, określający jakąkolwiek pracę po ukończeniu stażu, a przed specjalizacją, na którą obecnie decyduje się większość młodych lekarzy. Może ona mieć kilka różnych form, od pracy dyżurowej ad hoc, przez coś na zasadzie "prac na zastępstwo" i krótkie umowy o pracę, po pół roczne i roczne kontrakty, albo całkowicie kliniczne, albo mieszane kliniczno-akademickie. Chyba najpopularniejszą formą jest dyżurowanie ad hoc, najczęściej przez agencję. Jest ku temu kilka powodów, znacznie lepsze pieniądze, jakie można zarobić przy pracy dyżurowej (i chodzi tu głównie o normalne, dzienne "dyżury", nie pracę na nocne zmiany), znacznie większa elastyczność, możliwość wyboru na jakich oddziałach chce się pracować, możliwość zdobycia dodatkowego doświadczenia i poświęcenia czasu na rozbudowywanie CV, aby zwiększyć swoje szanse na dostanie się na popularne specjalizacje. Oczywiście są też minusy, takie jak ryzyko (choć obecnie tylko teoretyczne) braku dyżurów do wzięcia lub bardziej realistycznie, ich brak na oddziałach/w specjalizacjach, którymi jest się zainteresowanym. Jeśli komuś zależy na większym bezpieczeństwie pracy i pewności, że będzie się pracować na wybranym oddziale, alternatywą są pół roczne i roczne pozycje, które najczęściej są przypisane do konkretnych oddziałów. Osobiście, jestem zainteresowana dwoma opcjami, dyżurowaniem ad hoc lub pozycją kliniczno-akademicką na oddziale chirurgicznym. Pierwotnie wiązałam te plany z powrotem do miasta, w którym odbyłam pierwszy rok stażu, ale obecnie rozważam też kilka innych miejscowości w regionie. Póki co jestem na etapie przeglądania dostępnych ofert i jeszcze nie podjęłam żadnych decyzji.

Na zakończenie jak zawsze trochę kocich zdjęć :D







Comments

Popular posts from this blog

Kierunek Wyspy, czyli droga do stażu w Wielkiej Brytanii.

Już za kilka dni rozpoczynam ostatni rok studiów, ale jako, że lubię planować swoją przyszłość z wyprzedzeniem, moje myśli wybiegają o prawie rok do przodu, do czekającego mnie po szóstym roku stażu podyplomowego. Pozostając wierną maksymie, będącej nazwą mojego bloga ["Be brave, dream big."], moje plany dotyczące stażu wymagają trochę więcej zachodu i przemyśleń niż wybór miasta i szpitala w Polsce. Już kilka lat temu, zaraz po rozpoczęciu studiów, zaczęłam interesować się możliwościami kształcenia się za granicą. Ktoś mógłby mi wytknąć, że to niepatriotyczne z mojej strony, ale dla mnie najważniejsze jest to, aby uzyskać jak najlepszą możliwą edukację, a to gdzie będzie się to odbywać jest dla mnie sprawą drugorzędną. Swoje rozważania rozpoczęłam od Kanady, ponieważ przy wszystkich absurdach dzisiejszego świata, robi ona wrażenie bardzo stabilnego kraju, z dobrze prosperującym systemem ochrony zdrowia. Niestety, dostanie się tam na specjalizację (staż odbywa się u nich w ra

I rok w pigułce - anatomia i histologia.

Wakacje trwają w najlepsze, ledwo wróciłam z rodzinnego wyjazdu, a zaraz czeka mnie kolejny, tym razem ze znajomymi. Dzisiejszy dzień spędzam odpoczywając, ale ponieważ pojawiło się kilka próśb, stwierdziłam, że spróbuję stworzyć post, w którym podsumuję pierwszy rok studiów. Za każdym razem, gdy ktoś pyta mnie jak wyglądają studia medyczne, albo jak było na pierwszym roku, mam poważny problem z odpowiedzią. Mam dwie opcje, powiedzieć to co pierwsze przychodzi mi na myśl i zabrzmieć jak zbyt pewna siebie i przesadnie wyluzowana czy spróbować tak ubrać to w słowa, żeby brzmieć tak jak stereotypowy student medycyny powinien... Na szczęście należę do osób, które wolą być szczere niż brzmieć dobrze, więc prawie zawsze wybieram opcję nr 1. I rok, tak jak zapewne każdy inny, jest do przejścia. Co więcej, na mojej uczelni jest on całkiem przyjemny i zapewnia na tyle dużą ilość czasu wolnego, że starcza go na imprezy, sport, IFMSA, gotowanie(niektórzy lubią, ja jestem za leniwa :P), spot

II rok w pigułce - biochemia, fizjologia i patomorfologia.

Miałam poczekać z tym postem do wakacji, ale ponieważ mam trochę wolnego czasu (no dobra, wcale nie mam, ale tym większą mam ochotę na pisanie tutaj :P ), postanowiłam kontynuować tradycję i napisać podsumowanie przedmiotów z bieżącego roku. Ostrzegam, że pewnie znów się rozpiszę, jak w ubiegłym roku, ale postaram się pilnować i zawrzeć najważniejsze informacje bez zbędnej prywaty. BIOCHEMIA Jeśli komuś na pierwszym roku wydaje się, że anatomia jest trudna (ja od początku pisałam, że poza pierwszym miesiącem, dla mnie nie była), to niech lepiej przygotuje się na dużo "płaczu i zgrzytania zębami" na drugim roku. Może przemawia przeze mnie trochę niechęć do pewnych asystentów, ale przedmiot naprawdę nie należy do najprzyjemniejszych, ani lekkich. Obowiązującą literaturą jest najnowsze wydanie Harpera, oraz wybrane rozdziały z Angielskiego, wszystko jest szczegółowo opisane w pliku, dostępnym na stronie Zakładu. Jak to wszystko wygląda? W pierwszym semestrze odbywają się