Skip to main content

Wakacyjne przeboje i szaleństwo izby przyjęć, czyli pokomplikowane wizyty w Polsce i kolejne dwa miesiące bycia lekarzem.

Przy każdym nowym wpisie, powtarzam sobie, że kolejny napiszę w przeciągu miesiąca, maksymalnie dwóch. A później nagle się okazuję, że gdzieś niepostrzeżenie, minęły prawie cztery...
Mój poprzedni wpis zakończyłam nawiązaniem do mojego wyjazdu do Polski, który okazał się bardziej pod górkę niż się spodziewałam. Planowanie podróży w czasach pandemii nie należy do najprostszych. Wszystko wydawało się być doskonale zaplanowane, tanie loty z Brystolu do domu kupione, miejsca w autobusie do Brystolu zarezerwowany, co tu się może nie udać. Niestety, jedną z trudnych do zaplanowania rzeczy, są nagłe, wprowadzane dosłownie z dnia na dzień, przepisy dotyczące kwarantanny. Jeszcze we wtorek, z kwarantanny można było się zwolnić testem PCR w pierwszych 48h od przylotu do Polski, a środę (czyli na 3 dni przed naszym planowanym przylotem) wprowadzono zasadę, że przyjezdnych z Wielkiej Brytanii, którzy nie mieli obu dawek szczepienia, obowiązuję tygodniowa kwarantanna. Jako, że nie mogliśmy sobie na to pozwolić przy naszych planach, a B był wtedy dopiero po pierwszej dawce szczepionki, musieliśmy na wariackich papierach znaleźć alternatywny lot, oczywiście droższy i z Londynu do Warszawy, a nie z Brystolu do domu, więc koniec końców bilety na pociąg i lotnicze wyniosły nas ze trzy razy więcej niż miały. Do tego doszła konieczność zorganizowania transportu z Warszawy do domu, plus B, zamiast zwiedzić choć kawałek Polski, utknął na kwarantannie. Fakt, że przez całe 7 dni, nikt ani razu go nie sprawdził, tylko zwiększył poziom frustracji. Koniec końców wyjazd był udany, a rodzinna wycieczka w góry, po roku za granicą, pełna pięknych, tym razem polskich widoków, ale no niesmak pozostanie. 







Moja druga podróż do polski, miesiąc później, też nie obyła się bez przebojów. Zaczynając od utopienia telefonu w jeziorze. Wydawać by się mogło, że na czwartym wyjeździe na jachty, powinnam być bardziej rozgarnięta, no ale cóż. I nie mówię tu o zamoczeniu telefonu, oj nie, mój telefon na zawsze pozostanie na dnie jednego z Mazurskich jezior. W związku z tym, mimo że normalnie większość zdjęć trzymam w chmurze, to te z samego wyjazdu, większość przepadła. Pozostały mi tylko te z odzysku z Instagrama, więc z komentarzami/opisami. Na tym niestety się nie skończyło, bo w drodze powrotnej też czekały mnie przeboje. Od upierdliwej, polskiej kontrolerki na lotnisku, która nie chciała uznać mojego wyniku testu na COVID na koncie pacjenta, bo słowo "negatywny" było po polsku, więc musiałam na szybko rejestrować się na stronie szpitala, żeby pobrać wynik w pełni w języku angielskim, po nieludzko opóźnione metro w Londynie (wydawać by się mogło, że metro z założenia nie ma gdzie złapać opóźnień...), przez które, mimo ponad 30min zapasu, spóźniłam się na autobus i musiałam wydać 4 razy więcej na pociąg do mojej miejscowości. Oba wyjazdy miały mnóstwo udanych momentów, a możliwość spotkania z całą rodziną, a później z przyjaciółkami, po relacjach na odległość przez 12 miesięcy, była warta całego zachodu, ale mimo wszystko, nie mogę się doczekać powrotu do przed-pandemicznej normalności.




Pomiędzy jednym, a drugim wyjazdem, zakończyłam moją przygodę z oddziałem intensywnej terapii, a tym samym swój pierwszy rok stażu i pracę w dużym, "wojewódzkim" szpitalu. Jako, że w okresie wakacyjnym, szpital zmaga się z większymi brakami kadrowymi niż zwykle, zostałam "awansowana" na starszego stażystę, na potrzebę dwóch nocnych dyżurów, których młodszy stażyści normalnie nie pełnią na ICU. Na obu byłam rzucona na głęboką wodę, na pierwszym, ponieważ zamiast trójki lekarzy, po jednym na ogólną, neurologiczną i COVIDową część ICU, była nas tylko dwójka. Na drugim, bo to na mnie padło dyżurowanie na części COVIDowej, a wcześniej nie miałam za wiele bezpośredniej styczności z pacjentami z tą infekcją, a już tym bardziej takimi, którzy wymagają intensywnej terapii. Na szczęście, podobnie jak przez całą rotację na ICU, pielęgniarki były niezastąpione i obie nocki przebiegły bez większych dramatów. Dodatkowo, jako że robiłam je jako dodatkowe dyżury, zapłacono mi za nie całkiem ładną stawkę, wyższą niż się spodziewałam.
Jako, że treningu w UK nie ma czasu na przestoje, bezpośrednio po zakończeniu jednej rotacji, rozpoczęłam kolejną. Przeprowadzka z jednego miasta do drugiego obyła się [prawie] bez przeszkód, poza tym, że mój opłacony van transportowy był opóźniony kilka godzin i do ostatniej chwili nie wiedziałam, czy w ogóle się pojawi, ale koniec końców, pierwszy tydzień sierpnia zastał mnie już w nowym mieszkaniu. Mieszkaniu, które było tylko częściowo umeblowane. Głównymi, najbardziej doskwierającymi brakami, był brak kanapy i stołu z krzesłami. Między dniem wprowadzenia do pracy na nowym oddziale, wycieczką do Polski na jachty i powrotem prosto w wir pracy, we wciąż nowym otoczeniu, zdobycie mebli okazało się znacznie trudniejsze niż pierwotnie oczekiwałam. Brexit i problemy firm kurierskich i transportowych w Wielkiej Brytanii na pewno nie pomogły. Koniec końców, kanapa dotarła pod mój adres po przeszło sześciu tygodniach od zamówienia, co więcej musieliśmy sami z B wnieść ją na czwarte piętro i przepchnąć przez drzwi, co nie było łatwym zadaniem. Krzesła trafiły do mnie w miarę szybko, za to pierwszy stół nie dotarł wcale i po kilku tygodniach użerania się z firmą kurierską, skończyło się to zwrotem pieniędzy, a drugi dotarł uszkodzony, Dodatkowo, skończyłam dźwigając go z punktu dostaw, bo nie miałam cierpliwości czekać aż kurierzy wstrzelą się w dzień, kiedy mieszkanie nie stoi puste. Po dwóch miesiącach jedzenia obiadów przy stoliku do kawy i siedzenia na podłodze na kartonach i kocach, nawet stół z kosmetycznym uszkodzeniem jest powodem do radości. Nie mówiąc o kanapie, która zdecydowanie była warta całego zachodu. Wśród tych wszystkich przebojów podróżniczych i meblarskich, przeleciały 2.5 miesiąca pracy jako starszy stażysta na medycznej izbie przyjęć i oddziale intensywnej interny. Choć brzmi to trochę niezręcznie, to taka nazwa najlepiej oddaje moje obecne miejsce pracy. Podczas gdy w Polsce, większość szpitali ma, albo SOR, albo izbę przyjęć, a z nich pacjenci trafiają najczęściej na oddziały lub do domów, w Wielkiej Brytanii wygląda to trochę inaczej. SOR stanowi pierwszą linię frontu, a z niego, pacjenci, którzy wymagają opieki internistycznej, trafiają na medyczną izbę przyjęć, która w teorii powinna być tylko tym, kolejnym miejscem przesiewu pacjentów, ale w praktyce, stanowi główną drogę przyjęć pacjentów przysłanych przez lekarzy rodzinnych (z pominięciem SORu), a także ma pod sobą 24-łóżkowy oddział krótkiego pobytu. Główną rolą FY2 (starszego/drugorocznego stażysty) jest przyjmowanie nowych pacjentów, czyli klasyczne zbieranie wywiadu, badanie lekarskie, wstępna diagnostyka różnicowa i zlecanie badań. Dodatkowo, w zależności od rodzaju pełnionego dyżuru, część lekarzy bierze udział w porannym obchodzie po pacjentach, którzy nie mieli jeszcze wizyty specjalisty, oraz po pacjentach, którzy są tam dłużej niż 24h. Jako, że napływ pacjentów, wymagających przyjęcia, nigdy się nie kończy, bez względu na godzinę czy dzień tygodnia, praca na MRU (Medical Receiving Unit, w wolnym tłumaczeniu Medyczna Izba Przyjęć), praca jest mocno zmianowa, w niektórych tygodniach ma się okazję pracować od 8 do 17, ale bardzo często ma się dyżury 12-20:30, 14-24, a także nocki. Szybkie tempo pracy i różnorodność pacjentów powoduje, że zdecydowanie nie ma czasu się nudzić. Choć szpital jest bardziej pokroju ośrodka powiatowego niż wojewódzkiego, liczba pacjentów przewijających się każdego dnia przez SOR i izbę przyjęć jest naprawdę wysoka i bardzo rzadko udaje nam się "wyczyścić" listę oczekujących. Choć bardzo ciekawa, praca w takim trybie bywa też czasami dość męcząca. Jest to jednak doskonała okazja do nauki, a możliwość porównania własnej diagnostyki różnicowej i planu leczenia, z planem specjalisty bywa naprawdę satysfakcjonująca, tym bardziej, im bardziej są one podobne :D Do minusów należy za to trudność w nawiązaniu relacji z kolegami w pracy, zwłaszcza w pierwszych tygodniach czy nawet miesiącach, bo zmianowy tryb pracy i bardzo intensywne tempo pracy, powoduje, że rzadko ma się okazję po prostu posiedzieć i porozmawiać o rzeczach niezwiązanych z pracą. Wytchnieniem od tego jest praca na oddziale COVIDowym, jak absurdalnie by to nie brzmiało. Jako, że liczba pacjentów, wymagających hospitalizacji z powodu infekcji koronawirusem jest w naszym regionie dość mała, na oddziale jest ich najczęściej około piętnastu, co przy trójce młodszych lekarzy i dwójce specjalistów (nawet jak jeden z nich jest dostępny tylko do południa), pozwala na nieporównywalnie spokojniejsze tempo pracy. Jest to także świetne środowisko do nauki, zarówno w temacie, nieustannie zmieniającego się, podejścia do leczenia samej infekcji COVID19, przez pracę w zespole multidyscyplinarnym i obycie z różnego rodzaju opcjami terapii tlenowej, po opiekę nad pacjentami w ostatnich dniach życia. Póki co spędziłam na tym oddziale 9 dni, cztery kilka tygodni temu i pięć w minionym tygodniu. O ile te kilka tygodni temu, trafiła mi się gównie młodsza populacja pacjentów, albo niezaszczepionych, albo zaszczepionych, ale z wieloma chorobami współistniejącymi, którzy choć wymagali tlenoterapii, byli w stanie poradzić sobie z infekcją, tak w tym tygodniu trafiłam na populację 85+, która niestety, mimo dostępnego leczenia, nie radzi sobie najlepiej. Choć rozmowy z rodzinami umierających lub zmarłych pacjentów nie należą do najprzyjemniejszych, opieka w ostatnich dniach życia, a także stwierdzanie zgonu czy wystawianie odpowiedniej dokumentacji, jest ważnym i nieodłącznym elementem pracy lekarza, a pracując na oddziale COVIDowym można nabrać w tym sporego doświadczenia. Żeby nie było zbyt posępnie, na oddziale nie brakuje też przypadków, w których pacjenci, mimo ciężkiego przebiegu infekcji, są ostatecznie wypisywani do domów w bardzo dobrym stanie. Z punktu widzenia samej pracy, tak jak wspomniałam, jest to całkiem sympatyczny oddział. Niewielka ilość zadań, pozwala na trochę więcej integracji z kolegami i koleżankami po fachu, czego zdecydowanie brakuje na intensywnej izbie przyjęć. Przy okazji tygodnia na oddziale COVIDowym, miałam także okazję poprowadzić z kolegą pogadankę na temat najnowszych terapii zatwierdzonych w leczeniu infekcji COVID 19 w UK, dla naszego zespołu intensywnej izby przyjęć, co było ciekawym doświadczeniem. W medycynie rzadko ma się okazję uczyć swoich przełożonych czysto medycznej wiedzy, ale intensywny postęp badań w temacie koronawirusa powoduje, że wszyscy stają się równi gdy przychodzi do konieczności regularnego odświeżania swojej wiedzy. Prezentacja spotkała się z bardzo pozytywnym odzewem specjalistów, więc tylko się cieszyć. Korzystając z wolnych chwil na oddziale, udało mi się także zaktualizować trochę moje portfolio, które do zeszłego tygodnia świeciło pustkami.
Przy obecnej intensywności pracy i zmianowym trybie, najbardziej cierpi socjalizowanie się z innymi lekarzami, zwłaszcza poza pracą. Już od przeszło miesiąca, powtarzamy ze znajomymi, z którymi odbywałam pierwszy rok stażu, a teraz przenieśliśmy się do tego samego szpitala na drugi rok, że to najwyższy czas urządzić zaległe parapetówki. Kiedy coś z tego wyjdzie, trudno przewidzieć.
Jednak, jako że nie samą pracą człowiek żyję, w ostatnich miesiącach, udało nam się między innymi, odwiedzić z B kilka polecanych, lokalnych restauracji, zrealizować nasz dzień w zoo, podczas którego wcieliliśmy się w rolę opiekunów dzikich kotów i, choć nie mogliśmy ich wygłaskać, to mieliśmy okazję brać udział w całodziennej opiece nad nimi i obejrzeć je ze znacznie bliższej odległości niż kiedykolwiek wcześniej. Mieliśmy także okazję poznać ich imiona i charaktery, dzięki dwóm opiekunom, którym towarzyszyliśmy. Od wykarmionych butelką tygrysów, które najchętniej wskoczyłyby na ciebie w ramach zabawy, przez głupkowate gepardy, bliźniaki, spokojną i ułożoną lwicę i złośliwego lwa, który nienawidzi mężczyzn i ryczy na nich gdy tylko podejdą za blisko, po dostojnego lamparta, który uwielbiał pozować do zdjęć. 





Dotarliśmy też w końcu do kina i na kilka plaż, gdy pogoda wciąż dopisywała. Trzeba przyznać, że widoki w moim obecnym miejscu zamieszkania są chyba nawet bardziej urokliwe niż te rok temu. 






Przede mną (a jako, że wpis dokończyłam z opóźnieniem, to teraz już jestem w trakcie) intensywny tydzień pracy, pięć dni po 9h i dwa dni weekendu w pracy po 12.5h, na szczęście po nim czeka mnie tygodniowy urlop z krótką wycieczką, a listopadzie kilka ciekawych wyjść, ale o tym już w kolejnym wpisie.

Normalnie na zakończenie dodałabym spam zdjęciowy moimi kotami, ale to też zostawię na następny wpis, jako że w tym wystąpiły już dzikie koty :D

Comments

Popular posts from this blog

Kierunek Wyspy, czyli droga do stażu w Wielkiej Brytanii.

Już za kilka dni rozpoczynam ostatni rok studiów, ale jako, że lubię planować swoją przyszłość z wyprzedzeniem, moje myśli wybiegają o prawie rok do przodu, do czekającego mnie po szóstym roku stażu podyplomowego. Pozostając wierną maksymie, będącej nazwą mojego bloga ["Be brave, dream big."], moje plany dotyczące stażu wymagają trochę więcej zachodu i przemyśleń niż wybór miasta i szpitala w Polsce. Już kilka lat temu, zaraz po rozpoczęciu studiów, zaczęłam interesować się możliwościami kształcenia się za granicą. Ktoś mógłby mi wytknąć, że to niepatriotyczne z mojej strony, ale dla mnie najważniejsze jest to, aby uzyskać jak najlepszą możliwą edukację, a to gdzie będzie się to odbywać jest dla mnie sprawą drugorzędną. Swoje rozważania rozpoczęłam od Kanady, ponieważ przy wszystkich absurdach dzisiejszego świata, robi ona wrażenie bardzo stabilnego kraju, z dobrze prosperującym systemem ochrony zdrowia. Niestety, dostanie się tam na specjalizację (staż odbywa się u nich w ra

I rok w pigułce - anatomia i histologia.

Wakacje trwają w najlepsze, ledwo wróciłam z rodzinnego wyjazdu, a zaraz czeka mnie kolejny, tym razem ze znajomymi. Dzisiejszy dzień spędzam odpoczywając, ale ponieważ pojawiło się kilka próśb, stwierdziłam, że spróbuję stworzyć post, w którym podsumuję pierwszy rok studiów. Za każdym razem, gdy ktoś pyta mnie jak wyglądają studia medyczne, albo jak było na pierwszym roku, mam poważny problem z odpowiedzią. Mam dwie opcje, powiedzieć to co pierwsze przychodzi mi na myśl i zabrzmieć jak zbyt pewna siebie i przesadnie wyluzowana czy spróbować tak ubrać to w słowa, żeby brzmieć tak jak stereotypowy student medycyny powinien... Na szczęście należę do osób, które wolą być szczere niż brzmieć dobrze, więc prawie zawsze wybieram opcję nr 1. I rok, tak jak zapewne każdy inny, jest do przejścia. Co więcej, na mojej uczelni jest on całkiem przyjemny i zapewnia na tyle dużą ilość czasu wolnego, że starcza go na imprezy, sport, IFMSA, gotowanie(niektórzy lubią, ja jestem za leniwa :P), spot

II rok w pigułce - biochemia, fizjologia i patomorfologia.

Miałam poczekać z tym postem do wakacji, ale ponieważ mam trochę wolnego czasu (no dobra, wcale nie mam, ale tym większą mam ochotę na pisanie tutaj :P ), postanowiłam kontynuować tradycję i napisać podsumowanie przedmiotów z bieżącego roku. Ostrzegam, że pewnie znów się rozpiszę, jak w ubiegłym roku, ale postaram się pilnować i zawrzeć najważniejsze informacje bez zbędnej prywaty. BIOCHEMIA Jeśli komuś na pierwszym roku wydaje się, że anatomia jest trudna (ja od początku pisałam, że poza pierwszym miesiącem, dla mnie nie była), to niech lepiej przygotuje się na dużo "płaczu i zgrzytania zębami" na drugim roku. Może przemawia przeze mnie trochę niechęć do pewnych asystentów, ale przedmiot naprawdę nie należy do najprzyjemniejszych, ani lekkich. Obowiązującą literaturą jest najnowsze wydanie Harpera, oraz wybrane rozdziały z Angielskiego, wszystko jest szczegółowo opisane w pliku, dostępnym na stronie Zakładu. Jak to wszystko wygląda? W pierwszym semestrze odbywają się