Na początek może cofnę się kilka miesięcy i zacznę po kolei. Ostatnim blokiem, o którym wspominałam była interna, po której rozpoczęliśmy zajęcia z psychiatrii. Na szczęście, moje obawy się nie spełniły i nie musieliśmy prawie w ogóle uczestniczyć w obchodach, dzięki czemu blok był bardzo przyjemny i dość ciekawy. Zajmowali się nami rezydenci, część z nich, choć akurat nie tego, który był odpowiedzialny za moją podgrupę, znałam prywatnie z imprez, więc atmosfera w ogóle była sympatyczna. Na pierwszych zajęciach każdemu z nas zostało przydzielonych po 2-3 pacjentów, mieliśmy możliwość zapoznania się z ich dokumentacja medyczną, po czym pan doktor zaprowadził nas do nich, żeby nas przedstawić i poinformować ich, że przez kolejne 2 tygodnie będziemy codziennie do nich przychodzić na krótką rozmowę. Przez cały czas trwania bloku, uczestniczyliśmy tylko w dwóch obchodach, bo doktor szybko się zorientował jak bardzo to dla nas bez sensu i znajdywał nam na ten czas inne zajęcia. Między innymi, mieliśmy możliwość obejrzenia nagrań z konsultacji psychiatrycznych sprzed lat. Część robiła naprawdę spore wrażenie, jako że nie mieliśmy nigdy do czynienia z pacjentami w trakcie ostrych epizodów psychotycznych. Poza tym, wszystkie dni wyglądały bardzo podobnie, przychodziliśmy na 9 do pokoju lekarskiego, później każdy z nas szedł do swoich pacjentów, porozmawiać i ocenić ich stan psychiczny danego dnia, następnie opisywaliśmy to w dokumentacji medycznej, weryfikowaliśmy z doktorem leki i te, które trzeba było, przedłużaliśmy i wypisywaliśmy ewentualne zlecenia. Dodatkowo, w ramach zaliczenia ćwiczeń, każdy z nas musiał przygotować dwie pełne historie choroby i wypisać dwa skierowania na oddział bądź do poradni psychiatrycznej. Zdecydowanie największą zaletą pracy z rezydentami było to, że nikt nas nie trzymał na siłę. Gdy skończyliśmy to co do nas należało, po prostu byliśmy puszczani do domu, co moim zdaniem powinno być standardem na wszystkich zajęciach, ale niestety często nie jest.
Co za dziwne
czasy nastały. Wychowana w kraju nieobjętym żadnymi konfliktami zbrojnymi, w którym duże, naturale
katastrofy praktycznie się nie zdarzają, a granice są otwarte i tylko jak przez
mgłę pamiętam z dziecięcych lat wielogodzinne korki, w celu ich przekroczenia,
zdaję sobie sprawę z tego, że mam ogromne szczęście i że nie wszędzie to tak
wygląda. Dodatkowo, co chyba najważniejsze, w kontekście tego co się obecnie dzieje na świecie, żyjemy w kraju, w którym jak na razie społeczeństwo jest jeszcze na tyle
dobrze "wyszczepione", że na co dzień nie zdarzają się u nas żadne epidemie.
Choć w ostatnich latach ruchy anty-szczepionkowe zrobiły się niestety bardzo
głośne i wszechobecne, zwłaszcza w mediach społecznościowych, nadal ci najbardziej narażeni, którzy z powodów
zdrowotnych nie mogą zostać zaszczepieni, są chronieni dzięki odporności
zbiorowej. Jeśli z trwającej pandemii miałoby wyniknąć cokolwiek pozytywnego, to
może otworzy ona ludziom oczy na to jak ważne są szczepienia. Choć niestety, fani teorii spiskowych i anty-szczepionkowcy już aktywnie działają, próbując negować istnienie pandemii lub wymyślając różne absurdalne teorie. Obecnie w mediach mocno podkreślana jest wysoka zaraźliwości wirusa
SARS-COV-2, więc może warto przypomnieć, że wirusy, których w znacznej mierze
pozbyliśmy się właśnie dzięki szczepieniom ochronnym, takie jak odra, świnka
czy różyczka, są wielokrotnie bardziej zakaźne. Czy to oznacza, że apele by
siedzieć w domach są na wyrost? Zdecydowanie nie. Warto natomiast zdawać sobie z tego sprawę.
No właśnie, a co z samą pandemią. Choć nie jest to pierwszy raz w moim życiu, gdy w mediach zrobiło się
głośno o jakiejś chorobie, mieliśmy i ptasią, i świńską grypę, w niektórych częściach świata nadal problemem jest Ebola, ale poprzednie sytuacje
miały miejsce gdy byłam znacznie młodsza, a poza tym nie dotykały Polski tak
bezpośrednio. Tym razem dotknięty jest cały świat i to na ogromną skalę.
Dodatkowo, będąc na ostatnim roku medycyny, jestem nijako w samym centrum tego
co się dzieje, jako już prawie pracownik ochrony zdrowia. Dzięki temu, że na co
dzień śledzę międzynarodowe media społecznościowe, zwłaszcza te związane ze
środowiskiem medycznym, o wybuchu epidemii w Chinach czytałam na bieżąco. Coraz
większa liczba przypadków, coraz to nowe wytyczne, coraz więcej potwierdzonych
zgonów, a potem kolejne zajęte kraje, z przypadkami wyskakującymi jak grzyby po
deszczu. W związku z tym, nie byłam zaskoczona, gdy potwierdzono pierwsze
przypadki w Polsce, naiwnym byłoby sądzić, że epidemia nas ominie, zwłaszcza w dobie
tanich lotów i otwartych granic. Mimo tego, nie spodziewałam się jak ogromny
będzie to miało wpływ na funkcjonowanie całego kraju i świata. Zaczęło się
„niewinnie”, na zajęciach z medycyny ratunkowej przestano wpuszczać nas na
bloki operacyjne, bo globalnie zaczynało brakować maseczek chirurgicznych, więc
szpitale zaczęły zabezpieczać zapasy na gorszy czas. Tak się pechowo złożyło,
że moim ostatnim, a zarazem najbardziej wyczekiwanym blokiem zajęć miała być
chirurgia. Choć kilka dni zajęć się odbyło, to niestety bez wizyt na bloku
operacyjnym. Poza tym, już wtedy pojawiły się pierwsze głosy o konieczności
ograniczenia transmisji zakażenia, w związku z czym część uczelni medycznych w
kraju zaczęła odwoływać wykłady, a niektóre nawet wszystkie zajęcia
dydaktyczne. Nasza uczelnia opierała się do samego końca, przenosząc co prawda ćwiczenia
młodszych lat i innych kierunków poza teren szpitala, ale pozostawiając zajęcia
kliniczne w niezmienionej formie, z zastrzeżeniem, że od lekarzy prowadzących
zależy, czy przeprowadzą je na oddziałach czy na przykład jako seminaria.
Część klinik zaczęła całkowicie odsyłać studentów do domów, część zostawiała
ich samych sobie, generalnie zapanował spory chaos i dezinformacja. Na
szczęście, choć może nie powinnam tego tak nazywać, stan ten nie trwał długo,
ponieważ Ministerstwo Edukacji ogłosiło ogólnopolskie odwołanie zajęć
dydaktycznych, na wszystkich poziomach kształcenia. Dopiero w tym momencie
naprawdę poczułam, że coś się dzieje. Ulice zaczęły pustoszeć, podobnie jak
półki z papierem toaletowym i konserwami, bo w sklepach najpierw zapanował
chaos i oblężenie, które po kilku dniach ustąpiło kontrolowanym przez
ochroniarzy kolejkom przed wejściem. Niestety, mimo nawoływań ekspertów, o nie gromadzenie
się i unikanie panicznego kupowania jedzenia, ludzie, pod wpływem strachu i presji medialnej, tłumnie ruszyli na zakupy. Większość moich znajomych porozjeżdżała się do domów rodzinnych, a ja zaczęłam
się trochę czuć jak w filmie katastroficznym, podczas gdy sytuacja dalej dynamicznie się rozwijała. Po zawieszeniu zajęć w szkołach, przyszedł czas na zamknięcie wszystkich
restauracji, pubów, salonów fryzjerskich i kosmetycznych, a także placówek
sportowych. W odpowiedzi na pojawiające się zapotrzebowanie, studenci na terenie
całego kraju, a śledząc zagraniczne media, całego świata, zaczęli organizować
oddolne inicjatywy pomocy, zarówno osobom starszym jak i środowisku medycznemu.
Szpitale zaczęły występować z apelami do darczyńców o sprzęt i środki ochrony
osobistej dla personelu, a do studentów o wolontariacką pomoc na oddziałach.
Social media zalały posty powtarzające do znudzenia o prawidłowym myciu rąk i
niewychodzeniu z domu, ludzie na ulicach zaczęli utrzymywać od siebie
bezpieczną odległość, linie lotnicze ogłaszały zawieszenie wszystkich lotów
turystycznych, a poszczególne kraje, jeden po drugim, zaczęły zamykać swoje
granice. Reakcja naszego rządu była zaskakująco sprawna,
zwłaszcza porównując to z tym co działo się w innych krajach. Niestety, na początku na nałożeniu zakazów i nakazów się skończyło i dopiero 20 marca wprowadzony został stan epidemii, w miejsce
wcześniejszego stanu „zagrożenia epidemicznego”, który nie dawał
możliwości nakładania wysokich kar finansowych za złamanie kwarantanny. I tak rozpoczęły się 2 miesiące niepewności i ścisłego "lockdown" całego kraju, podczas których większość społeczeństwa przestawiła się na pracę zdalną, szkoły przestawiły się na e-learning, a najmodniejszym elementem "garderoby" stały się maseczki ochronne. Ja tymczasem, korzystajac z nieograniczonej ilości wolnego czasu i przełożonych egzaminów, najpierw nadrobiłam wszystkie zaległości filmowe i serialowe, a później zgłosiłam się na wolontariat w szpitalu, żeby mieć chociaż namiastkę bycia studentem medycyny w tych dziwnych czasach, ale o tym już w kolejnym wpisie.
Comments
Post a Comment