Kardiologia. Oddział, z którym po raz pierwszy zetknęłam się w ubiegłym roku i dzięki temu, że trafiłam na zaangażowanego prowadzącego, po zakończeniu zajęć miałam poczucie, że naprawdę czegoś się nauczyłam. To między innymi dlatego, w tym roku, miałam wobec tych zajęć spore oczekiwania. Choć moja edukacja akademicka powoli dobiega końca, moja umiejętność osłuchiwania serca jest nadal na beznadziejnym poziomie, a niewielka liczba sytuacji, w których byłaby mi dane nad nią popracować, na pewno nie pomaga. Liczyłam więc na to, że przez 3 tygodnie ćwiczeń uda mi się trochę ten temat nadrobić. Wydawać by się mogło, że na oddziale pełnym pacjentów kardiologicznych, okazji będzie aż nadto. Niestety, tak się złożyło, że tym razem trafiliśmy pod opiekę profesora, który po pierwsze zajmował się głównie kardiologią interwencyjną, więc z badaniem pacjentów na oddziale nie miał za wiele do czynienia, a po drugie był naprawdę mało zainteresowany tym czy robimy coś sensownego w trakcie zajęć. W związku z tym, przez większość dnia musieliśmy organizować sobie czas samodzielnie lub dołączać do innych lekarzy, którzy najczęściej byli zbyt zajęci by poświęcać nam jakąkolwiek uwagę. Jedyny aspekt ćwiczeń, na który nie mogę narzekać to zabiegi, ponieważ mieliśmy spore szczęście i udało nam się zobaczyć kilka naprawdę ciekawych procedur, m.in TAVI czyli wymianę zastawki aortalnej z dostępu naczyniowego, dwa zabiegi zamknięcia przetrwałego otworu w przegrodzie międzyprzedsionkowej, a także procedurę mapowania serca w celu wykonania ablacją falami radiowymi u pacjenta z dodatkowymi pobudzeniami zaburzającymi pracę serca.
Radiologia i kardiologia interwencyjna doskonale pokazują jak ogromnego postępu dokonano w medycynie na przestrzeni ostatnich 100 lat, diametralnie zmieniając sposób postępowania w przypadku wad serca. Dawniej, u pacjenta z wadą zastawki bądź drożną przegrodą, jedyną opcją byłoby wysłanie pacjenta do kardiochirurga i wykonanie sternotomii, czyli chirurgicznego przecięcia mostka w celu uzyskania dostępu do klatki piersiowej, co wiązałoby się z rozległą operacją i pozostawieniem wielkiej blizny i metalowych szwów w mostku. Obecnie, w wielu przypadkach (nadal zdarzają się chorzy, u których konieczne jest otwarcie klatki piersiowej) jedynym śladem po zabiegu jest niewielkie nacięcie w pachwinie. Oprócz tego byliśmy obecni przy bardziej rutynowych procedurach, kilkunastu koronarografiach, zabiegach angioplastyki balonowej i stenowania, zarówno u chorych planowych jak i tych z ostrym zawałem serca. Niestety, w aspekcie podszkolenia się w badaniu przedmiotowym chorych kardiologicznych nie było już tak kolorowo, bo okazji do osłuchiwania pacjentów, mieliśmy bardzo niewiele. Jedyny przypadek, który zapadł mi w pamięć to pacjentka z książkowymi objawami stenozy aortalnej, które faktycznie doskonale było słychać, nawet dla mojego niewprawionego ucha. Tak czy inaczej, trzy tygodnie na oddziale, spędzone w takiej, a nie innej formie, były moim zdecydowanie stratą czasu. Żeby te zajęcia miały sens powinny być, albo skrócone, albo najlepiej inaczej prowadzone, co niestety można powiedzieć o całym szóstym roku.
W stosunku do zajęć na endokrynologii mam chyba jeszcze bardziej mieszane uczucia. Z jednej strony w końcu ćwiczyliśmy w dwójkach, a do tego w końcu mogliśmy się poczuć częścią zespołu, bo codziennie dostawaliśmy swoich pacjentów, których musieliśmy zbadać i opisać, dołączając obserwacje do historii choroby. Nasza prowadząca, choć trochę zakręcona, była bardzo sympatyczna, chętnie tłumaczyła i przypominała nam na co zwracać uwagę pod kątem nadchodzącego egzaminu praktycznego z interny i naprawdę aktywnie starała się zając nam czas, albo osobiście, albo angażując do tego swoją stażystkę, a kiedy już naprawdę nie było nic do zrobienia, po prostu puszczała nas do domu zamiast trzymać na siłę z zegarkiem w ręce. Z drugiej strony, jako że na oddziale jest całkiem sporo lekarzy, a ich praca w dużej mierze składa się z wypełniania papierów, w czym nie bardzo mogliśmy pomóc, było sporo siedzenia i nic nie robienia. Mimo tego, wtorki, środy i czwartki były generalnie produktywne. Poćwiczyliśmy mierzenie ciśnienia, usłyszeliśmy szmer skurczowy u jednego z pacjentów, zbadaliśmy kilka przepuklin brzusznych, powiększoną wątrobę, guz nadbrzusza i obejrzeliśmy kilka trepanobiopsji (procedura pobrania szpiku). Wszystko było przyjemnie, po czym przychodził piątek i obchody z profesorem, w których musieliśmy uczestniczyć. To dopiero była straszna strata czasu. Nie różniły się one specjalnie od tych na psychiatrii (narzekałam na nie w zeszłorocznym wpisie), duszne sale, co najmniej 10 lekarzy, pielęgniarki, 5-8 stażystów, około 20 studentów i tak wężykiem od sali do sali przez 1,5h, koszmar. Większość czasu spędzałam na korytarzu, bo w salach wyglądało jak na zdjęciu poniżej i było niemiłosiernie gorąco.
Co gorsza, jak zwykle nikt nie szanował naszego czasu, także o ile w pierwszym tygodniu wizyta faktycznie zaczęła się zgodnie z planem, tak w kolejnym tygodniu było to godzinę później, a w ostatnim przeszło 2h później, o czym oczywiście nikt nas dzień wcześniej nie uprzedził. Ba, nawet w dniu obchodu, ze wszystkich lekarzy z oddziału, mijających nas na korytarzu, kiedy siedzieliśmy i czekaliśmy, marnując czas na dzień przed egzaminem z chirurgii, żaden nie odezwał się ani słowem. Jeszcze gorzej wyglądały poniedziałkowe zajęciach w poradni, na które w pierwszym tygodniu pani profesor spóźniła się godzinę, później 20min spędziła organizując nam krzesła, mimo naszych zapewnień, że możemy postać, a jakby tego było mało, po chwili dołączyli do nas studenci z czwartego roku, więc trzeba było zorganizować jeszcze więcej miejsc siedzących. Gdy po kilkunastu minutach, do drzwi zapukała grupka ze stomatologii, byłam przekonana, że prowadząca straci w końcu cierpliwość, bo nasza była już na wykończeniu, ale ona tylko pokręciła głową i zaczęła ustalać przez telefon co oni tam w ogóle robią i gdzie ich odesłać. Cała ta sytuacja doskonale obrazuje podejście pani profesor do pracy, zero stresu, zero pośpiechu. Wydawać by się mogło że przy taki opóźnieniu, ilość czasu poświęconego na pacjentów ulegnie dramatycznemu skróceniu, żeby "nadgonić", ale gdzie tam. Pani doktor nie omieszkała omówić z nami każdego przypadku, wtrącając mniej lub bardziej związane z tematem anegdoty. Gdybym była pacjentem poradni to byłaby to chyba moja ostatnia wizyta w tym miejscu, ale z punktu widzenia studenta była to miła odmiana, jak już przebolało się konieczność czekania. Kolejny tydzień nie były nic lepsze, bo pani profesor spóźniała się 1,5h, dlatego postanowiliśmy z MS, że w następnym przyjdziemy po prostu godzinę później, żeby oszczędzić sobie bezsensownego czekania. Oczywiście, jak na złość, okazało się, że nastąpiła zmiana i wyjątkowo w ten jeden poniedziałek mieliśmy ćwiczenia z kimś innym, więc musiałam drastycznie skrócić moje poranne szykowanie się do wyjścia i biec na autobus, żeby nie spóźnić się na zajęcia.
Koniec końców ta część bloku z chorób wewnętrznych podobała mi się dużo bardziej niż kardiologia, ale gdybym nawet wcześniej miała jakiekolwiek wątpliwości, to prawie dwa miesiące spędzone na oddziałach internistycznych szybko by je rozwiały, to zdecydowanie nie jest specjalizacja dla mnie. Jeszcze z ciekawostek pt.: "absurdy polskiego prawa", podczas naszego pobytu na oddziale zmarł pacjent. Sytuacja oczywiście przykra, ale wcale nie rzadka, więc wszyscy robili co do nich należy, aż tu nagle pojawił się problem. Okazało się, że dowód osobisty pacjenta, potrzebny do załatwienia formalności, znajduje się w depozycie na SORze, a członek rodziny, który się po niego zgłosił, usłyszał, że nie może go odebrać dopóki nie pojawi się jego właściciel lub nie napisze upoważnienia. Tak, zmarły właściciel.
Wspomniałam już w tekście o egzaminie z chirurgii. Był to drugi po pediatrii, a zarazem przedostatni w tym roku "duży" egzamin końcowy. W odróżnieniu od pozostałych nauka do niego była o tyle prostsza, że tajemnicą poliszynela jest fakt, że przygotowania do niego należy oprzeć o rozwiązywanie konkretnego zbioru zadań. Jego zaletą jest to, że w kluczu odpowiedzi podane są wyjaśnienia, co w teorii powinno ułatwić naukę. Niestety, w 9 na 10 przypadków nie mają one żadnego sensu i ograniczają się do treści na poziomie "To jest lampa. Ponieważ to jest lampa.", ewentualnie poszerzonych, w nieco bardziej irytujących przypadkach, o dodatkowy komentarz typu "Inni autorzy twierdzą, że to jest stolik, ale autor, w oparciu o swoje wieloletnie doświadczenie, utrzymuje, że jest to lampa.". No, ale cóż miałam zrobić, przemęczyłam się przez te 650 stron pytań, zdałam egzamin, a prawdziwej chirurgii nauczę się gdy rozpocznę trening specjalizacyjny.
Od jutra kolejny blok, psychiatria. Miejmy nadzieję, że tym razem nie będziemy musieli uczestniczyć w obchodach, bo jeśli tak, to zapowiadają się kolejne dwa tygodnie marnowania czasu na podpieranie ścian. Dobrze, że na zakończenie czekają mnie ćwiczenia na oddziałach, które znacznie bardziej lubię, najpierw medycyna ratunkowa, później chirurgia i na pożegnanie ortopedia, którą wskazałam jako swoją specjalność wybraną.
Radiologia i kardiologia interwencyjna doskonale pokazują jak ogromnego postępu dokonano w medycynie na przestrzeni ostatnich 100 lat, diametralnie zmieniając sposób postępowania w przypadku wad serca. Dawniej, u pacjenta z wadą zastawki bądź drożną przegrodą, jedyną opcją byłoby wysłanie pacjenta do kardiochirurga i wykonanie sternotomii, czyli chirurgicznego przecięcia mostka w celu uzyskania dostępu do klatki piersiowej, co wiązałoby się z rozległą operacją i pozostawieniem wielkiej blizny i metalowych szwów w mostku. Obecnie, w wielu przypadkach (nadal zdarzają się chorzy, u których konieczne jest otwarcie klatki piersiowej) jedynym śladem po zabiegu jest niewielkie nacięcie w pachwinie. Oprócz tego byliśmy obecni przy bardziej rutynowych procedurach, kilkunastu koronarografiach, zabiegach angioplastyki balonowej i stenowania, zarówno u chorych planowych jak i tych z ostrym zawałem serca. Niestety, w aspekcie podszkolenia się w badaniu przedmiotowym chorych kardiologicznych nie było już tak kolorowo, bo okazji do osłuchiwania pacjentów, mieliśmy bardzo niewiele. Jedyny przypadek, który zapadł mi w pamięć to pacjentka z książkowymi objawami stenozy aortalnej, które faktycznie doskonale było słychać, nawet dla mojego niewprawionego ucha. Tak czy inaczej, trzy tygodnie na oddziale, spędzone w takiej, a nie innej formie, były moim zdecydowanie stratą czasu. Żeby te zajęcia miały sens powinny być, albo skrócone, albo najlepiej inaczej prowadzone, co niestety można powiedzieć o całym szóstym roku.
W stosunku do zajęć na endokrynologii mam chyba jeszcze bardziej mieszane uczucia. Z jednej strony w końcu ćwiczyliśmy w dwójkach, a do tego w końcu mogliśmy się poczuć częścią zespołu, bo codziennie dostawaliśmy swoich pacjentów, których musieliśmy zbadać i opisać, dołączając obserwacje do historii choroby. Nasza prowadząca, choć trochę zakręcona, była bardzo sympatyczna, chętnie tłumaczyła i przypominała nam na co zwracać uwagę pod kątem nadchodzącego egzaminu praktycznego z interny i naprawdę aktywnie starała się zając nam czas, albo osobiście, albo angażując do tego swoją stażystkę, a kiedy już naprawdę nie było nic do zrobienia, po prostu puszczała nas do domu zamiast trzymać na siłę z zegarkiem w ręce. Z drugiej strony, jako że na oddziale jest całkiem sporo lekarzy, a ich praca w dużej mierze składa się z wypełniania papierów, w czym nie bardzo mogliśmy pomóc, było sporo siedzenia i nic nie robienia. Mimo tego, wtorki, środy i czwartki były generalnie produktywne. Poćwiczyliśmy mierzenie ciśnienia, usłyszeliśmy szmer skurczowy u jednego z pacjentów, zbadaliśmy kilka przepuklin brzusznych, powiększoną wątrobę, guz nadbrzusza i obejrzeliśmy kilka trepanobiopsji (procedura pobrania szpiku). Wszystko było przyjemnie, po czym przychodził piątek i obchody z profesorem, w których musieliśmy uczestniczyć. To dopiero była straszna strata czasu. Nie różniły się one specjalnie od tych na psychiatrii (narzekałam na nie w zeszłorocznym wpisie), duszne sale, co najmniej 10 lekarzy, pielęgniarki, 5-8 stażystów, około 20 studentów i tak wężykiem od sali do sali przez 1,5h, koszmar. Większość czasu spędzałam na korytarzu, bo w salach wyglądało jak na zdjęciu poniżej i było niemiłosiernie gorąco.
Co gorsza, jak zwykle nikt nie szanował naszego czasu, także o ile w pierwszym tygodniu wizyta faktycznie zaczęła się zgodnie z planem, tak w kolejnym tygodniu było to godzinę później, a w ostatnim przeszło 2h później, o czym oczywiście nikt nas dzień wcześniej nie uprzedził. Ba, nawet w dniu obchodu, ze wszystkich lekarzy z oddziału, mijających nas na korytarzu, kiedy siedzieliśmy i czekaliśmy, marnując czas na dzień przed egzaminem z chirurgii, żaden nie odezwał się ani słowem. Jeszcze gorzej wyglądały poniedziałkowe zajęciach w poradni, na które w pierwszym tygodniu pani profesor spóźniła się godzinę, później 20min spędziła organizując nam krzesła, mimo naszych zapewnień, że możemy postać, a jakby tego było mało, po chwili dołączyli do nas studenci z czwartego roku, więc trzeba było zorganizować jeszcze więcej miejsc siedzących. Gdy po kilkunastu minutach, do drzwi zapukała grupka ze stomatologii, byłam przekonana, że prowadząca straci w końcu cierpliwość, bo nasza była już na wykończeniu, ale ona tylko pokręciła głową i zaczęła ustalać przez telefon co oni tam w ogóle robią i gdzie ich odesłać. Cała ta sytuacja doskonale obrazuje podejście pani profesor do pracy, zero stresu, zero pośpiechu. Wydawać by się mogło że przy taki opóźnieniu, ilość czasu poświęconego na pacjentów ulegnie dramatycznemu skróceniu, żeby "nadgonić", ale gdzie tam. Pani doktor nie omieszkała omówić z nami każdego przypadku, wtrącając mniej lub bardziej związane z tematem anegdoty. Gdybym była pacjentem poradni to byłaby to chyba moja ostatnia wizyta w tym miejscu, ale z punktu widzenia studenta była to miła odmiana, jak już przebolało się konieczność czekania. Kolejny tydzień nie były nic lepsze, bo pani profesor spóźniała się 1,5h, dlatego postanowiliśmy z MS, że w następnym przyjdziemy po prostu godzinę później, żeby oszczędzić sobie bezsensownego czekania. Oczywiście, jak na złość, okazało się, że nastąpiła zmiana i wyjątkowo w ten jeden poniedziałek mieliśmy ćwiczenia z kimś innym, więc musiałam drastycznie skrócić moje poranne szykowanie się do wyjścia i biec na autobus, żeby nie spóźnić się na zajęcia.
Koniec końców ta część bloku z chorób wewnętrznych podobała mi się dużo bardziej niż kardiologia, ale gdybym nawet wcześniej miała jakiekolwiek wątpliwości, to prawie dwa miesiące spędzone na oddziałach internistycznych szybko by je rozwiały, to zdecydowanie nie jest specjalizacja dla mnie. Jeszcze z ciekawostek pt.: "absurdy polskiego prawa", podczas naszego pobytu na oddziale zmarł pacjent. Sytuacja oczywiście przykra, ale wcale nie rzadka, więc wszyscy robili co do nich należy, aż tu nagle pojawił się problem. Okazało się, że dowód osobisty pacjenta, potrzebny do załatwienia formalności, znajduje się w depozycie na SORze, a członek rodziny, który się po niego zgłosił, usłyszał, że nie może go odebrać dopóki nie pojawi się jego właściciel lub nie napisze upoważnienia. Tak, zmarły właściciel.
Wspomniałam już w tekście o egzaminie z chirurgii. Był to drugi po pediatrii, a zarazem przedostatni w tym roku "duży" egzamin końcowy. W odróżnieniu od pozostałych nauka do niego była o tyle prostsza, że tajemnicą poliszynela jest fakt, że przygotowania do niego należy oprzeć o rozwiązywanie konkretnego zbioru zadań. Jego zaletą jest to, że w kluczu odpowiedzi podane są wyjaśnienia, co w teorii powinno ułatwić naukę. Niestety, w 9 na 10 przypadków nie mają one żadnego sensu i ograniczają się do treści na poziomie "To jest lampa. Ponieważ to jest lampa.", ewentualnie poszerzonych, w nieco bardziej irytujących przypadkach, o dodatkowy komentarz typu "Inni autorzy twierdzą, że to jest stolik, ale autor, w oparciu o swoje wieloletnie doświadczenie, utrzymuje, że jest to lampa.". No, ale cóż miałam zrobić, przemęczyłam się przez te 650 stron pytań, zdałam egzamin, a prawdziwej chirurgii nauczę się gdy rozpocznę trening specjalizacyjny.
Od jutra kolejny blok, psychiatria. Miejmy nadzieję, że tym razem nie będziemy musieli uczestniczyć w obchodach, bo jeśli tak, to zapowiadają się kolejne dwa tygodnie marnowania czasu na podpieranie ścian. Dobrze, że na zakończenie czekają mnie ćwiczenia na oddziałach, które znacznie bardziej lubię, najpierw medycyna ratunkowa, później chirurgia i na pożegnanie ortopedia, którą wskazałam jako swoją specjalność wybraną.
Bardzo ciekawy wpis. Podziwiam za wybór studiów.
ReplyDeleteDziękuję :)
Delete