Skip to main content

Miopatie? Mioklonie? Miastenie? A może dystrofie miopatyczne? Czyli gąszcz neurologicznych terminów.

Zabiegana końcówka roku, po czym spontaniczne wyjazdy wakacyjne spowodowały, że próby dodania wpisu szły mi ostatnio opornie. W końcu udało mi się jednak wygospodarować trochę czasu, więc czas nadrobić zaległości.

Po rozmowach ze znajomymi ze starszych lat, którzy teraz są już szczęśliwymi posiadaczami dyplomów ukończenia studiów, nasuwa się jeden wniosek, jedynym przedmiotem, który wśród studentów piątego roku budził pewnego rodzaju strach i obawę była na naszej uczelni neurologia. Z jednej strony, można by powiedzieć, że przecież to przedmiot jak każdy inny, w sumie taka interna geriatryczna, tylko pacjenci często w gorszym stanie i ograniczonym kontakcie, ale na intensywnej terapii czy psychiatrii potrafiło być równie źle, a nawet gorzej. Skąd więc takie podejście? Prawdopodobnie stąd, że, choć oczywiście mogę mówić tylko za siebie, ale po neuroanatomii, która stanowiła jedynie ułamek tego przedmiotu na pierwszym roku (a jeśli ktoś, tak jak ja miał szczęście, a przynajmniej wtedy tak się to postrzegało, to w ogóle nie miał kolokwium z tego materiału, bo nie starczało już czasu na koniec roku) i po tych kilkunastu slajdach na fizjologii i patofizjologii, na których w chaotyczny i zupełnie niezrozumiały sposób próbowano nam wytłumaczyć drogi piramidowe i pozapiramidowe, skojarzenia większości studentów z hasłem "neurologia" można podsumować jednym słowem - abstrakcja. Mój rok należy do tych "szczęśliwców", którzy na piątym roku mają jeszcze przyjemność zdawania egzaminu z ginekologii i obszernego zaliczenie z interny, które co prawda egzaminem nie jest, bo to nas czeka w przyszłym roku, ale wagę ma dokładnie taką samą (czytaj, są z nami obecnie na roku osoby, które w ubiegłym temu nie podołały). Tak czy inaczej, każdy student dobrze wie, że blok z neurologii oznacza wyłączenie się z życia i masę nauki, ale czy na pewno? Oczywiście okazało się, że wcale nie, wszystko zależy od podejścia. Znam takich, którzy właśnie tak go spędzili, ale na szczęści i takich, którzy są lepiej zorganizowani/szybciej się uczą i przede wszystkim mniej stresują się studiami, więc nie przeszkadzał im on w byciu równie aktywnym co zawsze. Mojej grupie, kolejny rok z rzędu, najcięższy ustny egzamin, właśnie z neurologii, wypadł na sam koniec semestru, kiedy myśli wszystkich kierują się już w stronę wakacji i dzielących nas od nich egzaminów odbywających się w ramach sesji. Oficjalnie od czwartego roku mamy sesję ciągłą, ale są zakłady i katedry, które mimo tego, część bardziej uzasadnienie, część z czystego lenistwa, przeprowadzają egzaminy dopiero wtedy gdy wszystkie grupy skończą już dane zajęcia i mogą napisać je razem. W efekcie, część grup na czerwiec i lipiec zostają już tylko one i drobne zaliczenia, a część ma kumulację "grubych" egzaminów. Jakby tego było mało, ja miałam jeszcze dodatkową naukę, niezwiązaną bezpośrednio ze studiami, ponieważ przygotowywałam się na własną rękę do egzaminu językowego IELTS (ale o tym będzie osobny wpis, bo to dłuższa historia), także czasu na przyswojenie materiału nie miałam zbyt dużo. Koniec końców wszystko dobrze się skończyło, egzamin z neurologii wszyscy zdali i choć piątek zbyt wielu nie było, to można powiedzieć, że wyniki były naprawdę ładne, a egzaminatorzy, choć dość surowi, oceniali sprawiedliwie i nie próbowali nikomu utrudnić życia. Poprzedzające go zajęcia to za to zupełnie inna bajka... Dawno się tak nie wynudziłam na żadnym oddziale. Każdy dzień rozpoczynaliśmy seminariami, z których większość prowadził profesor. Słuchało się go nawet całkiem przyjemnie, ale połączenie trzydziestostopniowych upałów, mojego niskiego ciśnienia i faktu, że były to już ostatnie zajęcia w tym roku, powodował, że regularnie musiałam walczyć ze sobą żeby nie zasnąć, zwłaszcza, że siedziałam bezpośrednio przed prowadzącym. O ile tę część zajęć dało się jeszcze jakoś wytrzymać, o tyle ćwiczenia to była codzienna męka. Naszą prowadzącą była przesympatyczna, choć niewątpliwie dość ekscentryczna pani doktor, która po oddziale biegała w szpileczkach z wolną piętą, swoje siwe włosy zawsze miała rozwiane wokół głowy, a szminkę, w zależności od dnia, bardziej lub mniej rozmazaną na pół twarzy. Dodatkowo, jej podejście do pacjentów było co najmniej niedelikatne, zarówno fizycznie jak i słownie. Może przez to, że na codzień zajmuje się głównie przeprowadzaniem badań EMG, które z założenia są bolesne (kłucie igłami i drażnienie mięśni prądem, tak w dużym skrócie), więc jest już zupełnie uniewrażliwiona na jęki i zgłaszanie bólu przez pacjentów, ale do tego dochodzi spory niedobór taktu w komentarzach. Z naszego punktu widzenia, choć zostawiało to pewnie niesmak, to jednak nie to było największym problemem. Najgorsze było to, że ona zupełnie nie miała poczucia czasu i naprawdę bardzo chciała nas wszystkiego szczegółowo nauczyć. W teorii, omówienie badania nerwów czaszkowych powinno zamknąć się w jednych, max dwóch ćwiczeniach. My spędziliśmy nad tym zarówno pierwsze trzy dni bloku jak i ostatnie dwa, przez większość czasu siedząc w małej klitce bez okien, w której temperatura była nieludzka i nie było czym oddychać. Jeszcze gdyby każda z nas mogła przećwiczyć badanie na sobie nawzajem lub pacjentach, miałoby to sens, ale niestety przez 90% czasu to pani doktor pokazywała, sporadycznie dając nam coś samodzielnie zrobić. Przez całe zajęcia może ze trzy razy byliśmy przy łóżkach pacjentów, ale i tam to głównie ona badała. Trochę lepiej było podczas zajęć z neurologopedką, która najpierw zrobiła nam krótkie i treściwe wprowadzenie teoretyczne, a później wspólnie badaliśmy pacjentów z różnymi rodzajami afazji (zaburzeń mowy). Tak naprawdę, większość z nas pełne badanie neurologiczne przeprowadziła samodzielnie dopiero w ramach egzaminu praktycznego, a nawet wtedy nie każdy, bo mi przydzielono pacjentkę z afazją całkowitą, więc choć była przytomna, nie było z nią żadnego kontaktu, ani słownego, ani nawet za pomocą mimiki czy mrugania oczami, co mocno ograniczyło moje możliwości diagnostyczne. Jeden wniosek, który nasunął mi się po tych zajęciach, to że choroby neurologiczne są najgorszym na co mogłabym zapaść. W dobie ogromnego postępu w wykrywaniu i leczeniu nowotworów, w ich wypadku sprawa jest dość jasna, albo szybka śmierć, albo całkiem duża szansa na wieloletnią remisję. Choroby neurologiczne są moim zdaniem (i jest to w 100% subiektywna opinia) bez porównania gorsze. Często dotykają osób w sile wieku, pozornie zdrowych i stopniowo, przez długie lata, ale stale postępując, pozbawiają ich kontroli, zarówno nad własnym ciałem jak i umysłem zanim doprowadzą do przedwczesnej śmierci. Po rozmowach z pacjentami w moim wieku, którzy właśnie dowiadywali się, że chorują na stwardnienie rozsiane czy inne choroby neurodegeneracyjne, stwierdziłam, że praca na takim oddziale byłaby dla mnie znacznie bardziej męcząca psychicznie niż na onkologii, nawet dziecięcej.
Poza egzaminem z neurologii, jak już wspomniałam, na zakończenie 5 roku miałam do zdania ginekologię i internę. Egzamin z tego pierwszego był beznadziejny i nie mówię tego dlatego, że byłam słabo nauczona i dostałam kiepską ocenę. Liczby mówią same za siebie, na całym roku nie było ani jednej piątki, a są u nas osoby, które dotychczas zawsze zdobywały same wysokie wyniki. Zdecydowana większość dostała tróję, bez względu na ilość czasu poświęconego na naukę. Zaliczenie z interny było natomiast bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Podczas gdy w ubiegłym roku około 60 osób miało z niego poprawkę, a kilka powtarza rok, u nas tylko 4 nieszczęśników oblało i powiem szczerze, że musieli mieć chyba wyjątkowo zły dzień, bo test był, nie oszukujmy się, bardzo "prostudencki". Dla mnie kolejna sesja zakończyła się sukcesem, co oznacza, że już tylko jeden rok dzieli mnie od ukończenia studiów, przerażające jak szybko to minęło ;)

Comments

  1. Dla mnie teoria na neurologii była tak abstrakcyjna, jak na psychiatrii... Nie ogarniałam tego :D Dopiero jak się spojrzy z perspektywy klinicznej, to to się zaczyna układać :)

    ReplyDelete
  2. Cenne informacje i porady

    ReplyDelete

Post a Comment

Popular posts from this blog

Kierunek Wyspy, czyli droga do stażu w Wielkiej Brytanii.

Już za kilka dni rozpoczynam ostatni rok studiów, ale jako, że lubię planować swoją przyszłość z wyprzedzeniem, moje myśli wybiegają o prawie rok do przodu, do czekającego mnie po szóstym roku stażu podyplomowego. Pozostając wierną maksymie, będącej nazwą mojego bloga ["Be brave, dream big."], moje plany dotyczące stażu wymagają trochę więcej zachodu i przemyśleń niż wybór miasta i szpitala w Polsce. Już kilka lat temu, zaraz po rozpoczęciu studiów, zaczęłam interesować się możliwościami kształcenia się za granicą. Ktoś mógłby mi wytknąć, że to niepatriotyczne z mojej strony, ale dla mnie najważniejsze jest to, aby uzyskać jak najlepszą możliwą edukację, a to gdzie będzie się to odbywać jest dla mnie sprawą drugorzędną. Swoje rozważania rozpoczęłam od Kanady, ponieważ przy wszystkich absurdach dzisiejszego świata, robi ona wrażenie bardzo stabilnego kraju, z dobrze prosperującym systemem ochrony zdrowia. Niestety, dostanie się tam na specjalizację (staż odbywa się u nich w ra

I rok w pigułce - anatomia i histologia.

Wakacje trwają w najlepsze, ledwo wróciłam z rodzinnego wyjazdu, a zaraz czeka mnie kolejny, tym razem ze znajomymi. Dzisiejszy dzień spędzam odpoczywając, ale ponieważ pojawiło się kilka próśb, stwierdziłam, że spróbuję stworzyć post, w którym podsumuję pierwszy rok studiów. Za każdym razem, gdy ktoś pyta mnie jak wyglądają studia medyczne, albo jak było na pierwszym roku, mam poważny problem z odpowiedzią. Mam dwie opcje, powiedzieć to co pierwsze przychodzi mi na myśl i zabrzmieć jak zbyt pewna siebie i przesadnie wyluzowana czy spróbować tak ubrać to w słowa, żeby brzmieć tak jak stereotypowy student medycyny powinien... Na szczęście należę do osób, które wolą być szczere niż brzmieć dobrze, więc prawie zawsze wybieram opcję nr 1. I rok, tak jak zapewne każdy inny, jest do przejścia. Co więcej, na mojej uczelni jest on całkiem przyjemny i zapewnia na tyle dużą ilość czasu wolnego, że starcza go na imprezy, sport, IFMSA, gotowanie(niektórzy lubią, ja jestem za leniwa :P), spot

II rok w pigułce - biochemia, fizjologia i patomorfologia.

Miałam poczekać z tym postem do wakacji, ale ponieważ mam trochę wolnego czasu (no dobra, wcale nie mam, ale tym większą mam ochotę na pisanie tutaj :P ), postanowiłam kontynuować tradycję i napisać podsumowanie przedmiotów z bieżącego roku. Ostrzegam, że pewnie znów się rozpiszę, jak w ubiegłym roku, ale postaram się pilnować i zawrzeć najważniejsze informacje bez zbędnej prywaty. BIOCHEMIA Jeśli komuś na pierwszym roku wydaje się, że anatomia jest trudna (ja od początku pisałam, że poza pierwszym miesiącem, dla mnie nie była), to niech lepiej przygotuje się na dużo "płaczu i zgrzytania zębami" na drugim roku. Może przemawia przeze mnie trochę niechęć do pewnych asystentów, ale przedmiot naprawdę nie należy do najprzyjemniejszych, ani lekkich. Obowiązującą literaturą jest najnowsze wydanie Harpera, oraz wybrane rozdziały z Angielskiego, wszystko jest szczegółowo opisane w pliku, dostępnym na stronie Zakładu. Jak to wszystko wygląda? W pierwszym semestrze odbywają się