Nie będę ukrywać, że po zeszłorocznym bloku z pediatrii, na którym wynudziłam się za wszystkie czasy, do tegorocznego podchodziłam z dużą niechęcią. Fakt, że zajęcia miały odbywać się między innymi na hematologii i onkologii, na których podobno można trafić na upierdliwych prowadzących także nie pomagał. Do tego dochodzi moja niezbyt duża tolerancja na wrzeszczące i płaczące dzieci, idealny przepis na dramatyczny miesiąc. Na szczęście, okazało się, że zajęcia były zaskakująco dobrze zorganizowane, prowadzący, z którymi ćwiczyliśmy sympatyczni, a dzieci wyjątkowo spokojne. Blok podzielony był na kilka części, w taki sposób, żeby każda podgrupa miała okazję spędzić po kilka dni na: hematologii, onkologii, nefrologii i gastroenterologii. Ja zaczęłam od hematologii, na której zajęcia prowadziły nam dwie sympatyczne lekarki (no dobra, pierwsza była taka w miarę, ale druga naprawdę super).Dostaliśmy nawet książeczki o hemofilii i chorobie von Willebranda, takie dla dzieci i ich rodziców, ale ze wszystkimi najważniejszymi informacjami, więc nie oszukujmy się, jako przyszły NIE-pediatra, nic więcej nie będę potrzebować :D Mieliśmy okazję zbadać pacjentów z chłoniakiem Hodgkina, ostrą białaczką limfoblastyczną, która jest najczęstszą białaczką u dzieci, a także z guzem Wilmsa (nerki) i kilkoma rzadszymi chorobami. Była także pacjentka, która wprawiła wszystkich lekarzy w sporą konsternację, bo cztery niezależne badania histopatologiczne biopsji guza brzucha wskazywały cztery różne wyniki, więc tak naprawdę całe leczenie odbywało się dość mocno "w ciemno". Wbrew temu co wielu ludziom się wydaje, oddziały dziecięce, na których leżą pacjenci z nowotworami, wcale nie są aż tak przygnębiające. Powiedziałabym nawet, że znacznie gorzej jest na tego typu oddziałach dla dorosłych. Wynika to głównie z tego, że choć faktycznie, większość dzieci jest tam poddawanych chemioterapii i traci włosy, co może na początku robić mocne wrażenie, zwłaszcza na osobach niezwiązanych z medycyną, to jednak ich choroby mają najczęściej doskonałe wyniki leczenia, a co za tym idzie, szanse na przeżycie sięgają przeszło 90%, co w onkologii dorosłych praktycznie nie występuje. Żeby jednak nie było zbyt kolorowo, jedno dnia mieliśmy okazję rozmawiać z pacjentką z bardzo rzadkim w jej grupie wiekowej, zaawansowanym nowotworem sutka, którego rokowanie jest beznadziejne, także niestety i tak się czasami trafia. Na oddziale gastrologicznym było już znacznie bardziej nudno, choć może to dlatego, że trafiliśmy na dość specyficzną prowadzącą, za to w ramach jednego dnia "pediatrii ogólnej" spędziliśmy ćwiczenia w sali fantomowej, co zawsze jest dobrą zabawą. W dodatku lekarz, który się tam nami zajmował, był rewelacyjny. Poza nauczeniem nas rozróżniania poszczególnych typów infekcji dróg oddechowych u dzieci i wykonywania punkcji lędźwiowej, wytłumaczył nam różnicę w TK między utrwalonym, a postępującym wodogłowiem, co samo w sobie nie byłoby niczym specjalnym, gdyby nie to, że użył do tego zdjęć rzeźb i obrazów różnych znanych artystów xD Nie znam się na sztuce, ale na pewno po takim przykładzie zapamiętam to na dużo dłużej niż gdyby pokazał nam tylko zdjęcia z tomografii komputerowej. Jeśli już mowa o ewenementach, to nie sposób pominąć innego lekarza, z którym co prawda nie najlepiej zaczęłam znajomość, ale koniec końców okazał się najlepszym prowadzącym ze wszystkich. Pech chciał, że akurat tego dnia, w którym mieliśmy z nim nasze pierwsze zajęcia, zaspałam i wbiegłam do gabinetu kilka minut po czasie. Od wejścia przeprosiłam, ale zamiast machnięcia ręką, czy krzywego spojrzenia, do którego większość lekarzy się w takiej sytuacji ogranicza (o ile w ogóle, zwłaszcza że to nawet kwadrans akademicki nie był), spotkałam się z pełnym wyrzutu komentarzem i pełnym jadu pytaniem dlaczego się spóźniłam. Oczywiście, mogłam wymyślić jakąś bajeczkę w odpowiedzi, ale wychodzę z założenia, że wszyscy jesteśmy dorosłymi ludźmi i szczera odpowiedź jest w takim wypadku najlepsza. Okazało się, że nie tym razem, bo gdy wspomniałam, że jestem przeziębiona i nie najlepiej spałam, co doprowadziło do zaspania, zostałam wyrzucona z zajęć. No cóż. Lekarz argumentował to tym, że jak się jest chorym, to się siedzi w domu, a nie przychodzi na zajęcia, co generalnie ma sens, w pełni się zgadzam, ale pomijając już to, że było widać, że nie przyszłam tam przecież z zapaleniem płuc tylko z przeziębieniem, to do tego pan doktor chyba naprawdę nie zdaje sobie sprawy jak trudno jest nam cokolwiek odrobić w przypadku nieobecności. Akurat pod tym względem naprawdę mamy na ogół pod górkę, bo pomiędzy poszczególnymi blokami nie ma ani jednego dnia przerwy. Próby zaproponowania, że podobnie jak poprzedniego dnia będę po prostu wchodzić do sal pacjentów w maseczce nie pomogły, także mało kulturalnie przewróciłam oczami i wyszłam. Dopiero kiedy po kilku dniach doktor prowadził nam seminarium, a później znów trafiliśmy do niego na ćwiczenia, zrozumiałam że ma on dość specyficzny i głośny sposób bycia, ale nie mogłabym się bardziej zgodzić z jego poglądami i podejściem do medycyny. Zajęcia z nim były ciekawe i dużo dało się na nich nauczyć. Odrabianie nieobecności też udało się bezboleśnie zorganizować, bo okazało się, że jako jedna z niewielu, klinika pediatrii przeznacza na to specjalny dzień. Ostatnim oddziałem, na którym zawitaliśmy, była nefrologia. Wiedzieliśmy od innych grup, że będzie wejściówka, więc wszyscy ładnie się przygotowaliśmy (głównie jadąc na zajęcia, bo szpital mieści się poza miastem) i ćwiczenia minęły nam spokojnie i raczej nudnawo. Mieliśmy okazję posłuchać pogadanki na temat różnych sprzętów do leczenia nerkozastępczego, a później, w związku z tym, że część oddziału zajmuje się zatruciami, byliśmy na wizycie u ekipy dzieciaków, która korzystając z wolnego (bo strajk nauczycieli), postanowiła poimprezować. Piątka z nich wylądowała na SOR, z czego trójkę trzeba było hospitalizować. Nie muszę dodawać, że ich rodzice nie wyglądali na szczęśliwych. Biorąc pod uwagę, że średnia wieku oscylowała koło 13 lat, tym bardziej trudno się dziwić.
Na zakończenie bloku z pediatrii czekało nas zaliczenie, do którego zupełnie nie mogłam się zmotywować do nauki. Z jednej strony lenistwo, a z drugiej dodatkowe sprawy, którymi musiałam się wtedy zajmować. Koniec końców udało mi się zrobić trochę notatek i zdać z niewielkim zapasem punktów, a na porządniejszą naukę będzie jeszcze czas za rok przed egzaminem.
Jakby mało nam było dzieci, kolejnym przedmiotem było położnictwo, ale podobnie jak ginekologię, opiszę je w osobnym wpisie. Po nim, dzięki przychylności klinik, udało nam się tak przearanżować zajęcia, że nasz weekend majowy wydłużył się do 9 dni, z których 6 spędziłam na szalonej wycieczce z Integrą ❤️ Po narciarsko-sylwestrowym wypadzie do Czech wiedziałam czego się spodziewać i ponownie się nie zawiodłam. Wróciłam wykończona, zarówno zwiedzaniem jak i całonocnym tańczeniem, ale było warto. Zarówno Wiedeń jak i Budapeszt czy Bratysława są pięknymi miastami, a dzień leniuchowania nad Balatonem zwieńczony krótkim rejsem, a dokładniej imprezą na statku był dokładnie tym czego potrzebowałam w tę majówkę. Mieliśmy ogromne szczęście jeśli chodzi o pogodę, bo wszędzie tam gdzie się zjawialiśmy, udawało nam się wstrzelić w bezdeszczowe okienko :D Kilka zdjęć jako dowód:
 |
Wiedeń |
 |
Balaton |
 |
Budapeszt |
 |
Budapeszt |
 |
Budapeszt |
 |
Bratysława |
Po takim wyjeździe powrót do rzeczywistości nie był łatwy, a na dzień dobry czekało mnie... jeszcze więcej dzieci. Tym razem tych najmłodszych, bo mieliśmy ćwiczenia z neonatologii. Choć poziom decybeli był momentami co najmniej drażniący, zwłaszcza gdy cała nasza podgupka jednocześnie badała piątkę płaczących noworodków, to muszę przyznać, że zajęcia były świetne. Prowadzący kładli duży nacisk na to, żeby każdy z nas nauczył się samodzielnie wykonywać i opisywać pełne badanie, a jedna z koleżanek załapała się nawet na "zaopatrywanie" malucha świeżo po cesarskim cięciu, z klipsowaniem i przecięciem pępowiny włącznie. Gdyby na wszystkich oddziałach, prowadzący angażowali nas w pracę odziału tak jak przez ten króciótki blok z neonatologii, kończyli byśmy studia znacznie lepiej przygotowani do prawdziwej pracy w zawodzie. A w ramach odkrywania nowych smaków, podczas jednego z seminariów mieliśmy okazję spróbować różnego rodzaju mieszanki dla wcześniaków. Mleka pełne, hydrolizaty, kto był odważny mógł się częstować i mimo początkowego oporu, zaskakująco dużo osób statecznie się zdecydowało. W końcu, do odważnych świat należy czy jakoś tak to szło :P
Niestety to by było na tyle z [zaskakująco] przyjemnych zajęć, bo już od kilku dni mamy hematologię dorosłych, na której nie jest ani ciekawie, ani beztrosko, ale o tym już w kolejnym wpisie.
Hahaha, skąd ja to znam :D Płacz dzieci zawsze działał na mnie jak drapanie paznokciami po tablicy, cale studia mówiłam, że już wolałabym zabiegówkę robić niż pediatrię (a to już o czymś świadczy w moim przypadku) ;) Na speckę poszłam na internę na oddział typowo 80+.
ReplyDeleteAle gdy zaczynałam pracę w POZ i prezes na rozmowie o pracę spytała, czy będę przyjmować dzieci, bo bardzo im ba tym zależy i wynagradzają to finansowo... zgodziłam się :D
Teraz mam wielu małych pacjentów, niektórzy nawet do mnie wracają :D
Ja od początku studiów powtarzałam, że za żadne skarby nie zdecyduję się na specjalizację wymagającą kontaktów z dziećmi, ale muszę przyznać, że po 2 miesiącach praktyk na ortopedii dziecięcej naprawdę doceniłam pozytywne aspekty zabiegów na dzieciach i już nie jestem taka w 100% pewna, wręcz zaczęłam rozważać czy może nie pójść w tę stronę ;)
DeleteJa bym pewnie na pracę z samymi dziećmi się nie zdecydowała, ale takie jedno bebe + jeden nastolatek wśród kilku dorosłych jest super :D Uśmiech dziecka na widok cioci Kardio jest bezcenny :D
DeleteJednak praca z dziećmi jest ciężka.
ReplyDelete