Skip to main content

Skalpele, szwy i dużo stania, czyli zajęcia z chirurgii w szczegółach.

Jak nietrudno się domyślić, zajęcia z chirurgii to, przynajmniej w teorii, moja ulubiona część roku. Rzeczywistość jest jednak taka, że nigdy nie nastawiam się na nie zbyt optymistycznie, bo przyzwyczajona do bycia częścią "życia oddziału" i bloku operacyjnego w trakcie praktyk wakacyjnych, zdaję sobie sprawę, że ćwiczeniom będzie do tego daleko. Nie dość, że nie jestem na nich jedyną studentką, a na praktykach dbam o to, aby z jak największym prawdopodobieństwem tak właśnie było (i jak dotychczas zawsze się udawało), to dodatkowo w trakcie wakacji spędzam cały czas wśród tego samego personelu, a miesięczne zajęcia w ramach piątego roku, odbywają się w trzech różnych szpitalach, na sześciu oddziałach. Nie zmienia to faktu, że jest to jeden z przyjemniejszych bloków, w czasie którego zajęcia kończą się często bardzo wcześnie, a atmosfera, jak to wśród chirurgów, jest na ogół lekka i przyjemna. Podobnie jak w ubiegłym roku pierwsze dwa dni składały się z maratonu samych seminariów. Nie jest łatwo wysiedzieć tyle godzin w skupieniu, ale prowadzący robili co mogli, żebyśmy nie posnęli, także całość wypadła w porządku. Część ćwiczeniową rozpoczęłam zajęciami na oddziale chirurgii onkologicznej. Pierwszy dzień spędziliśmy w gabinecie zabiegowo-diagnostycznym, gdzie przeprowadzano badania USG i biopsje. Chirurg dużo nam opowiadał i wyjaśniał, a także pozwalał samym poćwiczyć wykonywanie badań obrazowych, także zajęcia były całkiem produktywne. Po raz kolejny doszłam do wniosku, że bardzo, ale to bardzo potrzebny mi kurs ultrasonografii, bo od początku studiów moje umiejętności w tym zakresie niewiele się poprawiły, a w obecnych czasach, prawie każdy, bez względu na specjalizację, a już zwłaszcza zabiegowiec, powinnien być w tym dobrze zorientowany. Niestety nie jest to tania sprawa, więc póki co pozostaje mi czekać, aż w końcu zacznę zarabiać choćby symboliczne pieniądze za swoją pracę. Drugi dzień zapowiadał się dość marnie, bo lekarz który miał się nami zajęć, wydawał się nie mieć na nas pomysłu. Uratowała nas znajoma z roku wyżej, która załatwiła sobie możliwość poćwiczenia szycia i laparoskopii z innym lekarzem, a my dostałyśmy zgodę aby do nich dołączyć.

Zestaw małej krawcowej :P

Po zajęciach, korzystając z tego, że zostałyśmy puszczone do domu wyjątkowo wcześnie, wybrałam się do Centrum Krwiodawstwa, bo już jakiś czas temu zakończyła się moja dyskwalifikacja z oddawania krwi (gdy byłam tam dwa miesiące temu, okazało się, że mój poziom hemoglobiny pozostawia wiele do życzenia). Tym razem wszystko było w porządku, więc wzbogaciłam się o osiem czekolad <3 Trzeciego dnia nie wybierałam się na zajęcia, bo byłam zapisana na warsztaty organizowane przez SKN Medycyny Ratunkowej. W końcu nie samymi zajęciami człowiek żyje i warto poszerzać horyzonty, a nie codziennie ma się możliwość uczestnictwa w kursie "Bezpieczeństwo morskie i autoratownictwo", prowadzonym w profesjonalnym centrum treningowym, posiadającym międzynarodowy certyfikat OPITO (=Offshore Petroleum Industry Training Organization). Zajęcia te skupiały się na standardach bezpieczeństwa i postępowania w sytuacjach zagrożenia na morzu. Poza częścią teoretyczną, która nie trwała długo, większość spotkania zajmował trening praktyczny.




Centrum wyposażone jest w specjalistyczny sprzęt, umożliwiający pozoracje maksymalnie zbliżone do realnych scenariuszy, z wodującym helikopterem i morskimi tratwami do ewakuacji włącznie. Mieliśmy okazję założyć prawdziwe kombinezony wypornościowe i przećwiczyć bezpieczne pływanie i wskakiwanie w nich do wody, nauczyć się schematu ucieczki ze statku/platformy z wykorzystaniem łodzi ratunkowej, holowania nieprzytomnego w wodzie oraz wielu innych ciekawych rzeczy. Na koniec każdy z nas był wyciągany na brzeg za pomocą pasa i liny, które w czasie akcji ratunkowych na morzu, spuszczane są rozbitkom z helikoptera (w tym wypadku jego rolę pełnił specjalny dźwig). Choć całość nie miała zbyt wiele wspólnego z medycyną, to wszyscy świetnie się bawiliśmy. Doszliśmy nawet do wniosku, że jeśli nasze plany na przyszłość nie wypalą, może warto byłoby rozważyć zatrudnienie się jako lekarz na platformie wiertniczej? Podobno całkiem nieźle płacą :P Kolejny tydzień rozpoczęliśmy od zajęć na oddziale chirurgii ręki. Choć zawsze bawi mnie ta nazwa, bo na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że absurdalnym jest wyodrębnienie specjalizacji dla 1/3 kończyny górnej (ręką w tym rozumieniu to odcinek od nadgarstka po czubki palców). Wystarczy jednak poznać anatomię i dowiedzieć się co wchodzi w zakres tej dziedziny, by przekonać się jak złożona jest ona w rzeczywistości. Łączy bowiem: chirurgię naczyniową, ortopedię, chirurgię plastyczną i rekonstrukcyjną oraz trochę neurologii. Pierwszego dnia miałam okazję umyć się do asysty przy drobnym zabiegu rekonstrukcyjnym, a później obejrzeć procedurę usunięcia ganglionu, do której asystowała koleżanka. Miałyśmy jeszcze obejrzeć artroskopię nadgarstka, ale sprzęt odmówił posłuszeństwa, a lekarz stwierdził, że nie ma sensu żebyśmy czekały aż to ogarną i wysłał nas do domu. Następny dzień również spędziłam na bloku operacyjnym, ale tym razem w innym szpitalu, bo mieliśmy zajęcia w ramach programu dla studentowi zainteresowanych chirurgią, w ramach którego, poza szkoleniem z szycia i laparoskopii, odbywają się także wizyty studyjne. Tak się złożyło, że przydzielony do nas lekarz nie mógł poświęcić nam zbyt wiele czasu, bo musiał stanąć do zabiegu, ale ja akurat wyszłam na tym korzystnie, bo dołączyłam do asysty. Tym razem był to większy kaliber, bo pacjent miał przeprowadzaną częściową resekcję wątroby. Co prawda nie załapałam się na pokaz użycia noża wodnego, który jest podobno ulubioną zabawką tamtejszych operatorów, ale i tak byłam w swoim żywiole.

Niebieskość, dużo niebieskości :D

Ostatni dzień na oddziale chirurgii ręki był raczej mało pasjonujący, bo spędziliśmy go w poradni. Na szczęście lekarz wyraźnie podzielał tę opinię i nie trzymał nas tam przesadnie długo. Kolejne trzy dni zajęć spędziliśmy na chirurgii naczyniowej. Prowadzący już od wejścia skomentował, że jest to zbyt dużo czasu, bo nie mają zbyt wielu sensownych zajęć dla studentów. Coś w tym jest, bo zabiegi wewnątrznaczyniowe, takie jak stentowanie niedrożnych arterii i zaopatrywanie tętniaków mieliśmy już okazję pooglądać w czasie bardzo ciekawie prowadzonego fakultetu z radiologii interwencyjnej, na który większość osób z mojej grupy chodziła zarówno w ubiegłym, jak i w tym roku. Operacje usunięcia żylaków kończyn dolnych, choć sprawiają wrażenie dziwnie satysfakcjonujących (na takiej zasadzie jak hmm, zabawa folią bąbelkową?), z punktu widzenia obserwatora raczej nie porywają. Dodatkowo, w przeciwieństwie do fakultetu, na którym siedzieliśmy wygodnie w sali konferencyjnej, oglądając wszystko na ekranach, tutaj plątaliśmy się pod nogami personelu na bloku operacyjnym, narażając się na niepotrzebne promieniowanie i nie mając specjalnie szans na jakąkolwiek asystę. Drugiego dnia okazało się na szczęście, że zajęcia te nie będą tylko straconym czasem, ponieważ trafiliśmy na profesora, który po odpytaniu nas z podstaw i słusznym wniosku, że jesteśmy raczej średnio przygotowane, przyniósł nam materiały i kazał się doedukować przed pójściem do pacjenta. Następnie razem poszliśmy przeprowadzić badanie u chorego z ostrym niedokrwieniem kończyny dolnej, a potem u mężczyzny z tętniakiem aorty brzusznej. Na koniec, gdy okazało się, że ostatni dzień zajęć też będziemy mieć wspólnie, zadał nam materiał do poczytania na weekend (bez tego byłaby mała szansa, żeby którakolwiek z nas się zmotywowała). Na osłodę poinformował nas, że w poniedziałek możemy przyjść na godz.:10:00, bo od rana wszyscy lekarze będą na szkoleniu. Trzeci dzień zajęć był krótki, porozmawiałyśmy z kilkoma pacjentami, zbadałyśmy ich, a na koniec, po omówieniu zadanych tematów, pożartowałyśmy trochę z profesorem i dostałyśmy wolne. Zgodnie z harmonogramem, następnym oddziałem była chirurgia ogólna i transplantacyjna, na której jestem przez niektórych kojarzona ze względu na moją aktywność w Kole Naukowym. Dzień numer jeden spędziłyśmy na zmienianiu opatrunków. Wbrew pozorom nie było dotychczas zbyt wielu okazji by się z tym obyć, także zajęcia, choć trwały długo, minęły nam całkiem przyjemnie. O ile takim przymiotnikiem można opisać oglądanie niegojących się, nierzadko zakażonych i nieprzyjemnie pachnących ran na różnych częściach ciała oraz amputowanych kończyn, odleżyn i przetok :P Niestety, następne dwa dni były nudne i mocno teoretyczne. Łącznie, przez cały pobyt tam, na bloku operacyjnym spędziłyśmy niecałą godzinę, bez możliwości asysty, co było naprawdę rozczarowujące. Po chirurgii ogólnej przyszedł czas na kardiochirurgię. Spośród wszystkich oddziałów, na których kiedykolwiek przebywałam, nigdzie nie spotkałam się z tak napiętą, nieprzyjemną atmosferą. Pomijając już to, że jest tam zupełny Old Boys' Club, w którym 95% stanowią siwi panowie po pięćdziesiątce, to w dodatku robią wrażenie jakby za sobą mocno nie przepadali. Już na dzień dobry trafiłyśmy na poranną odprawę, na której wszyscy mieli do wszystkich pretensje, więc siedząc tam jako bierni obserwatorzy, w dodatku w pięć dziewczyn, czułyśmy się co najmniej nieswojo. Na szczęście chirurg, którego nam przydzielono, podobno najstarszy z nich wszystkich, był bardzo sympatyczny. Zabrał nas na blok operacyjny, opowiedział o wykonywanej procedurze, wymianie zastawki aortalnej z pomostowaniem aortalno-wieńcowym, po czym zostawił nas, żebyśmy ją sobie pooglądały. Zabieg był o tyle ciekawy, że stanowił dla mnie zupełną nowość, nie miałam wcześniej do czynienia z operacjami na otwartym sercu w krążeniu pozaustrojowy. Chociaż muszę przyznać, spodziewałam się, że w związku z tym zrobi to na mnie większe wrażenie, a okazuje się, że po 5 latach studiów, kilkuset godzinach spędzonych przy stołach operacyjnych i podobnej ilości czasu na szpitalnych oddziałach, rozcinanie mostka i zatrzymywanie pracy serca nie robi już na mnie specjalnego wrażenia. Drugi dzień wyglądał bardzo podobnie. Odprawa, która z naszego punktu widzenia była stratą czasu, zwłaszcza, że po niej znów musiałyśmy czekać ok. 40min na rozpoczęcie się jakichkolwiek operacji, później oglądanie zabiegu i do domu. Na szczęście, na ostatni dzień dostałyśmy zgodę, żeby przyjść trochę później, od razu na blok. W dodatku, po kolejnym naszym wyjściu z inicjatywą, koleżanka miała możliwość umycia się do zabiegu. Trochę się tam nastała, bo wykonywana procedura była bardzo żmudna i wymagała założenia miliona szwów w celu przymocowania protezy naczyniowej do aorty, ale przynajmniej załapała się na samodzielne wykonanie defibrylacji, a później kardiowersji z użyciem tzw. "łyżek" (elektrod) przykładanych bezpośrednio do serca. Ta krótka przygoda z kardiochirurgią tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że na pewno nie jest to działka, którą chciałabym się zajmować. O jedną specjalizację mniej do rozważania. Zupełnie na zakończenie naszego zabiegowego miesiąca, czekały nas trzy dni na torakochirurgii. W rzeczywistości udało nam się dogadać i zrealizować program w dwa, bo ostatniego mieliśmy zaliczenie końcowe, przeprowadzane przed południem w innym szpitalu, więc musielibyśmy jeździć w te i we w te, bez sensu. A same zajęcia? Po pierwszym dniu, mówiąc w największym skrócie, wyniosła stamtąd przede wszystkim poczucie, że nikt nie ma dla nas czasu. Było to podwójnie irytujące, jako że trzeba było wstać wcześnie rano i dojechać do szpitala poza miasto. Drugiego dnia było znacznie lepiej. Najpierw doktor P. zabrał nas do pracowni endoskopowej, w której mogliśmy obejrzeć zarówno tradycyjną bronchoskopię z pobraniem próbek na badanie mikrobiologiczne, jak i bronchoskopowe pobranie wycinków ze zmiany w oskrzelu, z wykorzystaniem nowoczesnej sondy krio, która wykorzystuje technologię ochładzania tkanki do ok. -60*C, co powoduje jej przymarznięcie do końcówki urządzenia i umożliwia sprawne pobranie. Po powrocie na oddział zajął się nami sam Profesor G., poszliśmy na operację usunięcia guzka płuca i pobranie zapalenie zmienionego węzła chłonnego, a później posadził nas w gabinecie i omówił z nami urazy klatki piersiowej. I tylko żal, że znów bez asyst.
Całą przygodę z chirurgią zakończyliśmy zaliczeniem, które było czystą formalnością. Prawdziwy, poważniejszy egzamin czeka nas w kolejnym roku, kiedy to będziemy musieli podejść zarówno do wersji testowej jak i praktycznej. Tak jak się spodziewałam, blok ten nie należał, ani do bardzo dobrze zorganizowanych, ani do najgorszych, był pop prostu przeciętny. Żeby naprawdę móc się nacieszyć namiastką "bycia chirurgiem" będę musiała poczekać do kolejnych praktyk wakacyjnych. 

Comments

Popular posts from this blog

Kierunek Wyspy, czyli droga do stażu w Wielkiej Brytanii.

Już za kilka dni rozpoczynam ostatni rok studiów, ale jako, że lubię planować swoją przyszłość z wyprzedzeniem, moje myśli wybiegają o prawie rok do przodu, do czekającego mnie po szóstym roku stażu podyplomowego. Pozostając wierną maksymie, będącej nazwą mojego bloga ["Be brave, dream big."], moje plany dotyczące stażu wymagają trochę więcej zachodu i przemyśleń niż wybór miasta i szpitala w Polsce. Już kilka lat temu, zaraz po rozpoczęciu studiów, zaczęłam interesować się możliwościami kształcenia się za granicą. Ktoś mógłby mi wytknąć, że to niepatriotyczne z mojej strony, ale dla mnie najważniejsze jest to, aby uzyskać jak najlepszą możliwą edukację, a to gdzie będzie się to odbywać jest dla mnie sprawą drugorzędną. Swoje rozważania rozpoczęłam od Kanady, ponieważ przy wszystkich absurdach dzisiejszego świata, robi ona wrażenie bardzo stabilnego kraju, z dobrze prosperującym systemem ochrony zdrowia. Niestety, dostanie się tam na specjalizację (staż odbywa się u nich w ra

I rok w pigułce - anatomia i histologia.

Wakacje trwają w najlepsze, ledwo wróciłam z rodzinnego wyjazdu, a zaraz czeka mnie kolejny, tym razem ze znajomymi. Dzisiejszy dzień spędzam odpoczywając, ale ponieważ pojawiło się kilka próśb, stwierdziłam, że spróbuję stworzyć post, w którym podsumuję pierwszy rok studiów. Za każdym razem, gdy ktoś pyta mnie jak wyglądają studia medyczne, albo jak było na pierwszym roku, mam poważny problem z odpowiedzią. Mam dwie opcje, powiedzieć to co pierwsze przychodzi mi na myśl i zabrzmieć jak zbyt pewna siebie i przesadnie wyluzowana czy spróbować tak ubrać to w słowa, żeby brzmieć tak jak stereotypowy student medycyny powinien... Na szczęście należę do osób, które wolą być szczere niż brzmieć dobrze, więc prawie zawsze wybieram opcję nr 1. I rok, tak jak zapewne każdy inny, jest do przejścia. Co więcej, na mojej uczelni jest on całkiem przyjemny i zapewnia na tyle dużą ilość czasu wolnego, że starcza go na imprezy, sport, IFMSA, gotowanie(niektórzy lubią, ja jestem za leniwa :P), spot

II rok w pigułce - biochemia, fizjologia i patomorfologia.

Miałam poczekać z tym postem do wakacji, ale ponieważ mam trochę wolnego czasu (no dobra, wcale nie mam, ale tym większą mam ochotę na pisanie tutaj :P ), postanowiłam kontynuować tradycję i napisać podsumowanie przedmiotów z bieżącego roku. Ostrzegam, że pewnie znów się rozpiszę, jak w ubiegłym roku, ale postaram się pilnować i zawrzeć najważniejsze informacje bez zbędnej prywaty. BIOCHEMIA Jeśli komuś na pierwszym roku wydaje się, że anatomia jest trudna (ja od początku pisałam, że poza pierwszym miesiącem, dla mnie nie była), to niech lepiej przygotuje się na dużo "płaczu i zgrzytania zębami" na drugim roku. Może przemawia przeze mnie trochę niechęć do pewnych asystentów, ale przedmiot naprawdę nie należy do najprzyjemniejszych, ani lekkich. Obowiązującą literaturą jest najnowsze wydanie Harpera, oraz wybrane rozdziały z Angielskiego, wszystko jest szczegółowo opisane w pliku, dostępnym na stronie Zakładu. Jak to wszystko wygląda? W pierwszym semestrze odbywają się